3 sty 2016

~ Grudniowa perfekcja


Od Autorki: wiem, opowiadania nie są na czas, za co bardzo was przepraszam. Ale święta były dla mnie pierwszy raz w życiu istnym urwaniem głowy >○<

~*~

   Późna noc. Za oknem już dawno świecił księżyc, rozjaśniając ciemność. Światło delikatnie odbijało się od leżącego od niedawna śniegu. Wszystko wydawało się iskrzyć, błyszczeć...cechowało to zjawisko coś romantycznego. Może dlatego para, przecinająca boczną dróżkę, wydawała się taka odległa i piękna. Złączone ręce w rekawiczce dla dwojga grzały się swoim wzajemnym ciepłem, a delikatne płatki spadające z  nieba uroczo lepiły się do ich płaszczy, szalików i czapek. Jednakże, w tym niemal sielankowym obrazie, który powinien być synonimem szczęścia, nie było tak klarownie, tak cudownie, jak wskazywałoby na to. Choć jeden z nich czuł ciepło, nie docierało ono do jego wnętrza, jakby jedyne, co potrafiło, to ślizgać się po powierzchni i, nie mogąc znaleźć szczeliny, przez którą możnaby było dostać się do środka, po prostu rozpływało się w powietrzu. A mimo to, nie wiedząc czemu, i tak tę parę nazywano wzorem miłości. Każdy, kto ich znał, nie zdawał sobie sprawy, jak wielkie nieszczęście może być ukryte głęboko pod pozorami najszczęśliwszej miłości na świecie.
   Weszli do niewielkiego domku na uboczu. Jego wnętrze było niezwykle podobne do obrazu, jaki tworzyli na drodze - piękne, harmonijne, idealne, perfekcyjne...zbyt piekne, zbyt nieprawdziwe. Sztuczne. Tak właśnie czuł przez całe życie. Zbyt pięknie. Zbyt perfekcyjnie. Nawet dzisiejszy wieczór wigilijny, który dla nich dwóch znaczył coś więcej, wydawał mu się sztuczny i zepsuty. Choć wiedział, że dla wszystkich innych spotkanie przy ogromnym stole całą rodziną było czymś niemal magicznym, to on dusił się w domowym szczęściu, cieple...miłości. Zbyt dużo. Zbyt sztucznie. Zbyt perfekcyjnie. Nie powiedział jednak nikomu, wciąż udając, że jest szczęśliwy. Że nic mu nie jest. Że dla niego magia tej miłości także istniała. Choć z coraz większym trudem przychodziło mu "bycie" kochankiem, nie potrafił przestać. Nie chciał przestać, mimo bólu i wylanych łez. Chciał to zmienić. Chciał być kochany prawdziwą miłością, nie sztuczną, nie zakłamaną. Nie potrafił jednak powiedzieć tego głośno.
   Rozdzielili się w drodze do sypialni, po zdjęciu butów i kurtek. Wchodząc do pokoju słyszał szum odkręconej wody uderzającej o brzeg porcelanowej wanny. Cichy, jednostajny szum, który kojarzył mu się z jedyną chwilą wytchnienia w życiu od kiedy powiedział "tak". Wspomnienia od razu rozjaśniły się w jego pamięci, przywołując dawne chwile. W zamyśleniu usiadł przy biurku i, bawiąc się wiecznym piórem, ponownie spróbował ubrać swój żal w słowa.


   Perfekcja. Jedyne słowo, które oddaje ciebie w pełni, nawet w najmniejszym aspekcie. Nie ma rzeczy czy dziedziny, z którą byś sobie nie radził, która sprawiałaby Ci problemy. Nie ważne, co to jest...już od dziecka. Od najmłodszych lat, od kiedy pamiętam...zawsze byłeś moją przeciwwagą. Moim hyungiem. Byłeś najgrzeczniejszym dzieckiem, najszybciej się uczyłeś, wchodziłeś na najwyższe drzewa, biłeś starszych chłopaków, stawałeś w obronie młodszych.
  
Niesamowicie i nie do opisania.
  
Perfekcja płynąca z twojego wnętrza, z twojego sposobu bycia była właśnie czymś takim. Czymś, co nie znajdowało początkowo słów. Zawsze najlepszy, zawsze nie do przeskoczenia, powstrzymania...paliłeś się do wszystkiego, twój żar nigdy nie gasnął, nigdy nie patrzyłeś w tył...
  
Najlepszy w szkole, najlepszy sportowiec, najlepszy olimpijczyk, najlepszy wolontariusz, najlepszy, najlepszy, najlepszy...aż mnie mdliło. "Dlaczego nie jesteś taki jak on?", "Dlaczego nie bierzesz przykładu z hyunga?", "Dlaczego nie możesz się tak dobrze uczyć?", "Dlaczego hyung zawsze musi być od ciebie lepszy?", "Dlaczego jesteś taki przeciętny?". Moja matka zaczęła nawet mną pomiatać, gardzić, bo nie potrafiłem sięgnąć twojego ideału. Nie wiesz, jak bardzo boli podniesiona ręka rodzicielki, która opada na ciebie, niosąc siarczysty policzek. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo to bolało..., ale to nie był największy ból mojej nic nie wartej egzystencji. Ból, który mnie nie opuszczał, ból, który najbardziej mnie palił, to świadomość, że w blasku swojej niezmąconej porażką chwały nie widziałeś cienia, który za tobą wciąż i wciąż krążył...nie widziałeś mnie. A ja byłem, zawsze za tobą, na drugim miejscu. W rosnącym wciąż i wciąż cieniu. Rozumiesz, jaki ból może to sprawić? Myślałeś kiedyś w ten sposób o swojej perfekcji? O czym ja mówię...nigdy nie zrozumiesz. Jesteś jedyną osobą, która niszczyła lepszych od siebie z najpiękniejszym na świecie uśmiechem na ustach...robiłeś to w tak piękny sposób, że przegranym nawet nie było szkoda. Nie żałowali utraconych miejsc, bo to byłeś ty.
  
Bo to zawsze byłeś ty.
  
Niezależnie od czegokolwiek, twoja wygrana była pewna. Była stałą we wszechświecie, podobną prędkości światła, czy przenikaniu fal. Moje serce się ściskało, gdy o tym myślałem. Gdy myślałem, jaka przepaść nas dzieli. Jaka przepaść zawsze nas dzieliła. Jak nieosiągalny się stałeś od czasów...no właśnie. Czy my kiedykolwiek byliśmy blisko siebie? Czy coś takiego było w ogóle możliwe? My dwoje na równi, stojący na dwóch krańcach szali? Czy kiedykolwiek staliśmy na przeciwko, potrafiliśmy spojrzeć sobie w oczy? Mam wrażenie, że to od zawsze było nieosiągalne. Że to zawsze było po za zasięgiem...że ty zawsze byłeś zbyt wysoko, zbyt daleko, by moje ręce były w stanie ciebie sięgnąć. I nieważne, czy byliśmy przyjaciółmi, czy już kochankami.
  
Zbyt daleko, zbyt wysoko.
  
Staliśmy obok siebie, trzymałem cię za rękę, całowałem Cię, dochodziłeś we mnie, a jednak...nie ważne, jak blisko byłem, jak zachłannie się tuliłem, jak mocno Cię trzymałem, jak próbowałem się niemal stopić z twoim ciałem...nic z tego.
  
Nieosiągalnie.
  
Wyciągałem rękę w twoją stronę i choć natrafiałem na twoją dłoń, miałem wrażenie, że łapię dym. Twoja perfekcja i moja zwyczajność stanowiła mur oddzielający światy. Świat szarych ludzi, zwykłych śmiertelników i podobnych tobie, nieistniejących w zwyczajnych warunkach. Jakbyś był stworzeniem, które ma za zadanie pokazać mi, jak zwykły jestem. Jak blado przy tobie wychodzę. Jaki cień człowieka stanowię. Czy to normalne? Dlaczego niebiosa mnie każą twoim ideałem? Przecież nic nie zrobiłem...nic, by być karanym tak silnym poczuciem własnej nicości. A może coś zrobiłem i tego nie pamiętam? Czym mogłem zgrzeszyć tak bardzo? Dlaczego muszę czuć się tak źle z kimś, kogo kocham?
  
W końcu, jesteś dla mnie taki dobry...choć zawsze na pierwszym miejscu, wciąż trzymasz mnie za rękę. Za brzydką, słabą, małą rękę, która ginie w twojej ciepłej i kochanej dłoni, idealnej, zadbanej...nie puszczasz jej, od kiedy powiedziałeś mi, że mnie kochasz.
  
Coś tak niemożliwego.
  
Od kiedy twoje usta spoczęły na moich wargach. Od kiedy uczyniłeś mnie swoim, od kiedy zanurzyłeś się głęboko w moim ciele, wyciskając łzy z moich oczu i dając przyjemność godną niebios. Właśnie od tej chwili uczyniłeś mnie godnym tej perfekcji. Uczyniłeś mnie równie pięknym, utalentowanym...w słowach unosiłeś moje cechy ponad swoje. Coś niemożliwego, coś podobnego do grudniowego cudu w Betlejem. Zabawne. To właśnie ty uczyniłeś grudzień dla mnie czymś wyjątkowym. To właśnie ten miesiąc, dla dokładności dzień 24., uczyniłeś miesiącem i dniem naszej rocznicy.
  
Grudniowa perfekcja, niezaprzeczalnie i nie do odwołania.
  
Szkoda tylko, że nadal jesteś tak nieosiągalny. Szkoda tylko, że gdy ponownie się we mnie zanurzasz, a ja, choć jęcząc z przyjemności powtarzam twoje imię, mam wrażenie, że to kompletnie odległe uczucie....w innej galaktyce. Podobnie jak twoja obecność. Daleko, daleko ode mnie. Nie rozumiesz tego, wiem. Nie widzisz tego, bo nie patrzysz w tył, wciąż zmierzasz w stronę światła, w stronę niesamowitego blasku. I choć ciągniesz mnie za sobą, czuję, że nigdy nie będę nawet godzien dosięgnąć twojego świata. Jest to zakazane dla takich jak ja, zakazane dla zwykłych śmiertelników, dla ludzi zwyczajnych...prawda?
  
Tak bardzo cię kocham, że czuję prawdziwy ból w sercu przez to, że nie mogę cię w pełni zaspokoić. Choć zawsze mówisz to samo...zawsze powtarzasz, że jestem dla ciebie wszystkim, że nie możesz wyobrazić sobie nikogo lepszego ode mnie. A ja, choć może to głupie, wierzę ci. Wierzę ci całym sercem i duszą, mimo całego bólu i wszystkich problemów. Jak mógłbym ci nie wierzyć? W końcu kocham cię tak samo silnie, tak samo mocno. Choć to wydaje się nie dość dobre, choć wydaje się, że nie jestem ciebie godzien...proszę, nigdy mnie nie zostawiaj. Nigdy nie pozwól mi odejść, nigdy nie pozwól mi zrobić głupstwa. Kocham cię zachłannie, zaborczo...ale szczerze i prawdziwie. Nie chce niczego innego niż ty.
  
Jesteś moją grudniową perfekcją.
  
Moją.
  
To dzięki tobie poczułem magię świąt. Zrozumiałem to, czego nie rozumiałem przez wiele lat. Dlatego nie opuszczaj mnie. Wiem, że jestem tylko dzieckiem w twoich oczach, wiem, że jestem zwykły, podobny do tysięcy innych. Ale nie chcę opuszczać twoich ramion. Chcę być w nich zawsze, chcę przez wieki czuć ich przyjemne ciepło, kiedy zamykają się wokół mojej szyi, talii...chcę czuć twoje ręce, które tak subtelnie układasz na moich biodrach i w ten delikatny sposób dajesz mi znak, że masz ochotę na więcej. Błagam, niech twoje usta błądzą tylko po mojej szyi, by tylko na moich obojczykach i ramionach zostawiały perfekcyjne i urocze malinki, które będę mógł z dumą prezentować światu. Nie odbieraj mi przyjemności, jaką czuję, gdy szepczesz mi do ucha swoim ciepłym i seksownym głosem, jak bardzo mnie kochasz i ile dla ciebie znaczę. Bez tych drobnostek stałbym się niczym, stałym się pyłem, prochem, westchnieniem umierającego, niewypowiedzianym słowem samobójcy. Nie chcę tego. To jest jedyna rzecz, której boję się bardziej niż tego, że zrozumiesz, jak niewiele znaczę. Nigdy mnie nie zostawiaj, proszę, proszę, błagam...
  
Choć moje prośby są egoistyczne, żałosne, dziecinne...nie przestanę. Chcę, byś był tylko mój. Byś kochał mnie tak jak zawsze. Byś robił te wszystkie, perfekcyjne rzeczy. Byś nadal był blisko, tak blisko jak zawsze, bym wreszcie mógł poczuć, że nie dzielą nas neony...bym mógł spojrzeć w twoją twarz i być tego godnym...


- Kochanie...dlaczego płaczesz? - zmartwiony głos sprawił, że podskoczył na swoim miejscu.

   Czując strach, szybko zasłonił mokrą od własnych łez kartkę i odłożył pióro, które tak mocno ściskał w ręku. Nie chciał, by zobaczył list przed jego skończeniem, choć to pewnie nigdy nie nastąpi. Nie pierwszy raz siadał w ten sposób i próbował stworzyć spis wszystkich swoich wewnętrznych strachów, potworów, demonów...tylko po to, by kilka godzin później, po tym, jak ukochany zaśnie, przypatrywać się jak płomień pożera kartkę i słowa na niej zapisane niczym dzikie i głodne zwierzę pochłania swoją zdobycz. I tym razem, świadomy zniszczenia tego dzieła, nie zamierzał pozwolić kochankowi nawet zacząć myśleć o tym, co mogło tu zajść.
   Z uśmiechem wyćwiczonym przez lata przyjaźni z TaeHyungiem...przyjaźni, która przerodziła się w dużo silniejsze uczucie, podszedł do niego, stając w odległości niewiele większej niż długość jego drobnej dłoni. Z troską starszy delikatnie starł ślady łez z policzków ukochanego i z czułością go przytulił, obejmując długimi palcami jego smukłą talię. Całując swojego uroczego kochanka w czoło, próbował go pocieszyć. V wiedział, że okres świąt zawsze był dla niego...szczególny. W tym czasie dopadała JungKooka silna nostalgia, pewne wycofanie...i choć nie rozumiał dlaczego, starał się jak mógł, by jego malutki, uroczy chłopiec przechodził ten dziwny stan jak najszybciej.

- Nie płacz już, proszę... - wyszeptał cicho starszy, składając drobne pocałunki na jego szyi. - Nie musisz mi mówić dlaczego, po prostu...nie chcę widzieć twoich łez...rani mnie to, że nie mogę Ci pomóc...

   TaeHyung zamknął młodszego w swoich ramionach i stali w ten sposób przez dłuższą chwilę. Jego ciało, świeżo po kąpieli i rozgrzane, dawało przyjemne ciepło, podobne do stania przy kominku w chłodny, zimowy czy jesienny wieczór. Z czułością głaskał swojego małego kochanka po plecach, cierpliwie czekając, aż ten w pełni się uspokoi. Dopiero wtedy odsunął się na niewielką odległość, by spojrzeć młodszemu w oczy i z uczuciem go pocałować. Po kilku sekundach dostał odpowiedź, a chude ramiona zaplotły się wokół jego szyi. Ułożył ręce na jego biodrach, delikatnie się uśmiechając, kiedy oderwali się od siebie, by zaczerpnąć powietrza. Przyglądał się wręcz zauroczony rumieńcom, które wykwitły na policzkach JungKooka. Ten widok zawsze sprawiał, że krew przyspieszyła swój bieg w jego żyłach. I choć wiedział, że to niewłaściwe, patrząc na "świąteczne" zachowanie kochanka, nie mógł się powstrzymać przed kolejnym zatopieniem ust w słodkich i miękkich wargach młodszego.

- N-nigdy nie obchodziliśmy naszej r-rocznicy...t-tak jak należy... - wysapał czarnowłosy wprost w usta starszego. - M-może przyszedł cz-czas...?

   Ledwo skończył mówić, a silne ramiona uniosły jego ciało i z czułością ułożyły wśród aksamitnych poduszek, by kilka oddechów później smukłe dłonie zakradały się pod jego koszulkę, budząc w głębi jego gardła jęk. Ledwo mrugnął, a jego koszula skończyła na podłodze, gdzie w ślad za nią podążyły jego spodnie, a także, po krótkiej zwłoce, jego bielizna. To rozpoczęło kolejną namiętną noc pełną drżących głosów i silnych doznań, które wstrząsały ich ciałami w jednym rytmie, by mogli paść wspólnie w ramiona Morfeusza, który otulał szczęśliwe, spełnione i zmęczone ciała słodkim snem.
   Gdy TaeHyung obudził się nad ranem, pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł był jego mały kochanek zwinięty u jego boku, śpiący z głową na jego piersi. Z uśmiechem pełnym męskiej dumy przeczesał jego czarne włosy, układając je w swój ulubiony sposób. Nie mając serca ruszyć ukochanego, leżał tak, bawiąc się jego włosami, aż on sam się przesunął. Po krótkiej chwili przyglądania się wstał i poszedł do kuchni, gdzie, porannym rytuałem, zrobił sobie mocną kawę. Delikatnie ją sącząc wrócił do miłości swojego życia i, nie myśląc nawet o ubraniu się, usiadł na krześle przy biurku. Dłuższą chwilę zajęło mu oderwanie wzroku od JungKooka. Kiedy już tak się stało, spod gazet, książek i notatek wyciągnał list, który wczoraj pisał do niego młodszy. Bez czytania wiedział, co tam znajdzie, jednak i tak pozwolił sobie na lekturę. Po kilku minutach jego serce płonęło ogniem świeżej rany. Bez słowa jednak odłożył list i, stawiając kubek na szafce nocnej, na nowo położył się koło kochanka. Ostrożnie go w siebie wtulił, przyciskając usta do jego czoła.

- Nie łatwo Cię kochać z taką perfekcją, by być godnym Twojego uczucia. - wyszeptał do jego ucha. - Ale nigdy nie przestanę. Będę Ci to udowadniać, aż w końcu zrozumiesz swoją wartość.

4 komentarze:

  1. Oh my God!!! Ten scenariusz jest cudowny no tak bardzo cudowne!!! Kocham kocham i jeszcze raz kocham ❤ I jeszcze te urocze moje OTP VKooki boskie! Czekam na kolejne i fajnie by było gdyby pojawiło się więcej tego paringu :3 Pozdrawiam i życzę weny~

    OdpowiedzUsuń
  2. Taehyung tak bardzo nie pasuje mi do tej roli.... xD ale opowiadanie jest idealne ;3 wciągnęłam się od samego początku i do końca czytałam z zapałem xd
    Tylko znalazłam jeden błąd, zazwyczaj pewnie bym to olała, ale myślę, że na to warto zwrócić uwagę.
    Jak był fragment "niebiosa każą" to powinno być kaRZą.
    Każą jest od kazania, a karzą od karania.
    Czekam na następny post ^^

    http://cnbluestory.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O kurde, rzeczywiście. Nawet nie zauważyłam błędu. Dziękuję za wytknięcie ^^"

      Usuń
  3. Nadrabiam, nadrabiam! A razem z tym i komentuję!
    Tae... Niee. On mi nie pasuje do roli dominatora. Za Chiny ludowe. Bardziej do Jina, bym powiedziała. A Kookie... On znowu bardziej na takiego... No... Macho? Za silne słowo. Po prostu męskiego haha!
    Bardzo fajne. Podobało mi się i czekam na więcej. Już wiele razy prawiłam ci komplementy odnośnie twojej twórczości, ale powtórzę to po raz etny... JESTEŚ CUDOWNA!
    Pozdrawiam i weny ~

    OdpowiedzUsuń