13 maj 2015

If you stay... V [zakończenie]

INFO: wiem, że miałam oddać najpierw "Co to znaczy "kochać"?", ale blogger tak mnie zdenerwował, usuwając mi sporą część opowiadania, że byłam na niego obrażona przez kilka dni XD
Postarał się więc oddać go jak najszybciej

~*~

   Świat się zmienił.
   Widziałem różnice między tamtym światem, a tym. Były to ledwie zauważalne różnice. Inny kąt padania promieni słonecznych i zmieniona pełnia księżyca. Nowy smak powietrza, którym oddychałem. Deszcz inaczej padał na ziemię, a ziemia inaczej pachniała po burzy. Wszystko, co mnie otaczało zmieniło się. Woda wydała się bardziej przejrzysta, a śnieg mniej magiczny i bardziej niebezpieczny. Pory roku przychodziły o innym czasie. Miałem wrażenie, że nawet grawitacja inaczej pracuje, a światło odrobinę zwolniło. Wszystko to stało się w momencie, w którym te dwa światy się zderzyły. Od mojej ostatniej wizyty w szpitalu świat zmienił się diametralnie. Wszystko zostało wyrzucone w powietrze i poukładane w przypadkowej kolejności. Musiałem się do tego dostosować, nie mając mocy prawnej, by zmieniać te zasady. Musiałem nauczyć się na nowo tego wszystkiego, od podstaw. Zmienić się i dostosować do tego, że świat nie jest idealnym miejscem. Nabieranie powietrza stało się trudniejsze. Jakbym był pod powierzchnią wody. Pod ziemią. W innym, równoległym świecie. Jak ty.
   Ktoś szturchnął mnie w ramię. Wracam do tu i teraz, starając się przywdziać na twarz delikatny uśmiech. Idę do właściwej sali i staję przy przeszklonych ścianach, wpatrując się w swoje odbicie, zniekształcone przez krople deszczu uderzające o szyby. Patrzę na siebie innymi oczami, widząc inną osobę. Puder nie daje rady ukryć chorobliwego kolorytu mojej skóry, a cienie pod oczami jeszcze nigdy nie były tak głębokie. Wszystko we mnie wydaje się inne, obce, zmartwione... Tylko znajome poczucie winy, które każe mi garbić ramiona jest niezmienne.
   Patrzę na osoby znajdujące się w sali. Wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Elegancko ubrani w czerń, wystrojeni...obcy....zimni. Patrzę na siebie i mam wrażenie, że nie pasuję tu, chociaż jestem jak najbardziej na miejscu. Moje ubrania wydają się niepasujące do czasu i przestrzeni, tak samo jak moja fryzura czy makijaż. Jak ja w tej sali. Próbuję sobie przypomnieć co ja tu tak właściwie robię. Ah, no tak...spełniam życzenie. Jedno jedyne, które poczułem się w obowiązku spełnić. To smutne, że muszę dotrzymać akurat tego słowa. Akurat teraz. Akurat w tym świecie.
   Odwracam się, patrząc na zebranych wokół ludzi. Niektórzy płaczą, tuląc się w ukochane osoby. We mnie nie ma już miejsca na łzy. Wypłakałem już wszystkie. Nie ma we mnie już miejsca na smutek i szczęście. Wykorzystałem wszystko, co miałem w sobie. To takie dziwne. Nie mam w sobie już nic, ani jednego grama rozpaczy, którą powinienem w sobie mieć. Jedynie poczucie winy, głuche i ślepe w mojej piersi ciągnie mnie na kolana. Bez twojego widoku wszystko jest takie trudne

   Zaciskam palce na bukiecie w mojej dłoni. Próbuję przypomnieć sobie nazwę małych, białych kwiatków, które go tworzą. Śnieżynki...kwiaty nadziei. Śmieję się delikatnie, wyplatając jedną, pojedynczą roślinkę. Wsuwam go między polokowane włosy, starając się nie zniszczyć fryzury. Śmieję się dalej z jego głupoty, jedynie siłą woli powstrzymując łzy. Dlaczego akurat te kwiaty są w mojej dłoni? Jakoś nie mam już nadziei. Nie mam w sobie już niczego. Jedynie strach, że to moje imię wyczytają i będę musiał wejść na scenę...nie jestem jakoś do tego zdolny. Poczucie winy sprowadza mnie na ziemię, nie pozwalając mi wziąć głębokiego oddechu. Jakie to idiotyczne. Dlaczego akurat teraz tak bardzo się boję? Kiedy wcześniej stałem w tej sali, kim byłem? Jakie uczucia mi wtedy towarzyszyły? Podekscytowanie...radość...szczęście...nadzieja...i ten niepokój. Tylko on się nie zmieniał.
   Ustawiono nas na krzesełkach. Ktoś stał na mównicy i mówił o tych wszystkich ważnych rzeczach, o których mówi się w takich chwilach. Zaciskam mocniej kwiaty na bukiecie, odwracając wzrok w stronę zapłakanego nieba, które wyłania się zza szarych budynków. Słucham jednym uchem, niezbyt dokładnie, czekając na Sąd Ostateczny. Mija kilkadziesiąt minut, w końcu zaczyna się moment kulminacyjny. Odwracam wzrok od poniekąd kojącego widoku i kieruję go na podwyższenie. Wyczytywane są kolejne imiona, kolejne zapłakane osoby podchodzą, ustawiając się w rząd na scenie. Przygryzam wargę, niemal się modląc o coś wręcz przeciwnego niż nie tak dawno temu. Tylko nie ja, nie ja, nie ja, ja....

- ...i ostatni na liście, Choi Minki. Serdecznie zapraszamy w poczet nowych uczniów Juilliard School Of Music zwycięzców Stypendiów Kompozytorskich. Do zobaczenia w Nowym Jorku.

   Jak robot wychodzę do przodu, wśród braw. Kłaniam się machinalnie wraz z innymi, jednak na mojej twarzy nie widać radości, którą widać na twarzach innych. Jestem jakoś pusty. A może po prostu jeszcze do mnie nie dotarło? Zastanawiam się, co czuje. Czy jestem szczęśliwy? Próbuję to zrozumieć, staram się wydobyć z siebie jakieś emocje. Jakoś nic do mnie nie dociera, nie mogę zrozumieć sam siebie. Wzdycham ciężko, wychodząc z sali. Zgłaszam się w recepcji, zabierając swoje rzeczy ze zbyt ciężkim sercem. Czuję się tak dziwnie...tak mi ciężko na sumieniu.
   Wychodzę na zewnątrz, biorąc ciężki oddech. Deszcz leje nieprzerwanie, sprawiając, że droga zamienia się w strumień. Szukam parasola w torbie, jednak go nie znajduje. Klnę pod nosem przeklinając własną głupotę. W końcu wychodzę na ten deszcz, moknąc niemal natychmiast, robiąc zaledwie kilka kroków. Przygotowuje się do tego, że za kilka minut będę przemoczony do suchej nitki, kiedy deszcz przestaje nade mną padać. Zaskoczony podnoszę głowę i patrzę na parasol nade mną. Odwrscam się i mam wrażenie, że ktoś mi przyłożył deską w twarz. Jonghyun stoi przede mną, w całej okazałości. Sam, bez wózka, w idealnie skrojonym garniturze, uśmiechając się jak ostatni debil. Po mojej twarzy zaczynają spływać łzy, kiedy drżącymi dłońmi dotykam jego twarzy. Czuję słabość w nogach i tylko dzięki Jonghyunowi nie upadam na kolanach. Mam wrażenie, że sytuacja się potwarza. Dokładnie tak samo jak wtedy, w szpitalu, kiedy zobaczyłem, że się przebudził. Jak wtedy, kiedy odrywał elektrody od piersi, a na mój widok uśmiechnął się, najnormalniej w świecie. Jakby nigdy nie zapadł w śpiączkę i jakby nigdy nie groziło mu trwałe kalectwo. Z mojego gardła wydostaje się głośny szloch, kiedy ciepłe ramiona ukochanego zamykają się wokół mnie. Wtulam się w jego pierś, w której mocno i szybko bije serce, które jest jak najbardziej sprawne i udowadnia, że miłość mojego życia jest przy mnie cała i zdrowa. Przez łzy patrzę na jego twarz, na której pojawia się głupkowaty uśmiech. Delikatnie unosi mnie do góry, by chwilę później zasłonić swoim ciałem przed ciekawskimi spojrzeniami i głęboko pocałować.

Wybacz maleńki, ale do Nowego Jorku nie polecisz beze mnie. Wypadki chodzą po ludziach. - wymruczał mi do ucha, przerywając pocałunek.

T-ty...idioto! - wychlipuję, mocno się w niego wtulając. - Jak mogłeś mi nie powiedzieć, że odzyskałeś władzę w nogach!?

Nie z byle powodu wysłałem ci śnieżynki. - uśmiechnął się czarująco, ponownie mnie całując. - Zawsze trzeba mieć nadzieję.


3 komentarze:

  1. Coś pięknego. Mimo, że jest to szczęśliwe zakończenie, ryczałam jak głupia xd
    Podziwiam Cię i zazdroszczę talentu.

    http://looking-for-paradise-lost.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Zakończenie jest cudne. * . * Podziwiam Cię za twoje opowiadania. Powodzenia

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak piękne i szczęśliwe zakończenie, a ja poryczałam się jak jakaś wariatka. Połknęłam opowiadanie w sekundzie niemalże. Ty, Autorko, tak realnie oddajesz uczucia. Opisujesz je tak dokladnie, że czytelnik może prawie namacalnie je poczuć, sam owładnięty emocjami. Po raz kolejny piękne.

    Vampirex

    OdpowiedzUsuń

Lydia Land of Grafic Credits: 1, 2