6 paź 2016

~ LSD, please

INFO: opowiadanie jest równie po***ane jak zapowiedzi WINGS. Koniec ostrzeżeń xD
Jakby ktoś nie zrozumiał, to pisać, wytłumaczę, co autor miał na myśli xD

   Otwieram oczy, niemal słysząc trzepot ptasich skrzydeł. Pomieszczenie wciąż jest białe. Oglądając je dzień w dzień miałem ochotę wymiotować, czułem się tak, jakby wywoływało to we mnie raka. Jednakże ta biel stanowiła bezpieczeństwo. Była szklanym domem, kruchym, ale bezpiecznym, klarownym, ale pełnym wewnętrznych sprzeczności. Była jedyną szansą na pokonanie tego drugiego mnie, tego, co we mnie było chore, tego, co stanowiło zagrożenie. Tego, co stanowiło powód twoich łez.
   Na jedną, krótką chwilę zaciskam oczy, czując ból w ręce. Ludzie wokół mnie przemieszczają się z prędkością światła, ja sam natomiast tkwię z ołowianymi kończynami. Czuję ból, silniejszy, niż się spodziewałem. Kwas przetacza się przez moje żyły, dociśnięty przez tłok dzierżony w lateksowej rękawiczce, przez tłok trzymany przez jedną, szklaną, białą dłoń. Otwieram oczy, niemal czuję, jak moje źrenice się rozszerzają. Nagle trafiam pod wodę, a moje ciało wydaje się takie ciężkie... Musi być jednak lekkie, nie tonę, tkwię gdzieś między powierzchnią a głębią. Kiedy udaje mi się z niej wyrwać, łagodna biel przestaje istnieć. Pokój zamienia się w mroczny i pełen śladów farby na niegdyś jasnych ścianach. Czuję w powietrzu zapach ognia, kulę się na łóżku, szarpiąc za kroplówkę. Nie, niech to odejdzie. Moja głowa pełna jest krzyku, ze ścian spływa farba na podłogę. Nie mogę zamknąć oczu, ten obraz przepala się przez moje powieki. Słyszę śmiechy w pustym pokoju, trzepot skrzydeł niemal przebija mi bębenki. Zagryzam wargę do krwi, połykając grzecznie tabletkę, którą mam znikąd pod językiem. Ktoś mówi "pacjent ma atak", ale te słowa rozpływają się w dźwięku tłuczonego szkła. W moim gardle zbiera się kula, zaczynam kaszleć, tabletki wylatują z moich ust. Ich kolory są podobne do tych ze ścian, zlewają się w jeden obraz na podłodze. Spadam z łóżka, prosto w farbę, kolory oblepiają moją skórę, parząc jej powierzchnię. Z moich ust wydostają się ostre fragmenty lustra wraz z krzykiem. Czuję, jak coś chwyta mnie za ramiona, jak coś mną szarpie. Czuję, jak moją żyłę dziurawi zimna stal, moje oczy ponownie stają się szerokie. Zamykam je na chwilę, tylko na chwilę. Kiedy ponownie je otwieram, znowu widzę biel.
   Ściany wydają się miękkie, jakby były plastyczne. Żadnej stali. Żadnego zimna. Jedynie ciepła i przyjemna w dotyku biel. Wtulam się w puchatą podłogę, wydaje się to takie zabawne, że zaczynam płakać. Słyszę szmer, w idealnych ścianach w romby pojawia się para oczu. Patrzą na mnie z takim współczuciem...czy ja znam te oczy? Czy te oczy znają mnie? Próbuję je odszukać w pamięci, ale nie potrafię. Widzę jedynie jasnopomarańczowy odcień przemykający zza woreczkiem z kroplówką, pamiętam czyjś łagodny głos, który powtarzał, bym to wypluł. Pamiętam smak niebieskich wiśni i czyjeś rozczarowanie. Jest to tak tragiczne, że zaczynam się śmiać. Oczy znikają, ściany na powrót stają się jednolite. Zaciskam dłonie w pięści, czuję, jakby ktoś uderzył mnie prosto w pierś. Proszę...niech te oczy wrócą. Zachłannie ich potrzebuję, tak jak one potrzebują mnie
   Zagryzam kolejną tabletkę. I kolejną. I kolejną. I kolejną. Tabletki się nie kończą. Okrągłe, podłużne, z płynem, rozpuszczalne, przedzielone kreską, przedzielone krzyżykiem. Stają mi w gardle, wypalają nerwy i wpadają do żołądka. Coś we mnie zaczyna szarpać, czuję się tak, jakby w moim ciele mieszkał ktoś jeszcze. Staje on na przeciwko mnie, chwyta boleśnie za ramiona, wykwitają zielone sińce. Czuję uderzenie w twarz, siarczysty policzek, ktoś mną potrząsa. Ktoś każe mi coś wypluć.Upadam na czworaka, łapię się za koszulę na piersi, staram się nie przewrócić wśród tabletek, które zalewają pomieszczenie. Ściany ponownie tracą biel. Stają się przerażające, kolorowe pasma rozcinają miękkie ściany, pióra strzelają ze ścian. Pomieszczenie pełne jest białego puchu, który tuż przed podłogą zamienia się w kolejne sześciokątne tabletki. Pokój zaczyna wirować, z podłogi trafiam na ścianę, ze ściany na sufit. Na chwilę wszystko staje, nawet pióra na wpół przemienione w kapsułki. "Błagam, wypluj to. Błagam". Ten głos jest tak kojący...spadam z sufitu na podłogę.
   Pik. Pik. Pik. Pik. Pik. Pik. Pik.
   Niech ktoś to wyłączy. Ten dźwięk skutecznie uderza młotkiem w moje ucho. Ktoś obok wrzeszczy w drugie ucho, ktoś ściska moją rękę z betonu, ktoś płacze, ktoś przeprasza, ktoś się śmieje...ktoś umiera. Na moich ustach wykwita szary uśmiech, szarpię rękoma w skórzanych pasach. Oh. Nic z tego. Kolejne metalowe rurki w moich żyłach. Bez kwasu. Jakie to piękne. Czuję, jak coś w środku gryzie moje organy, dopraszając się trucizny. Oh, jak bardzo pragnę spełnić te pragnienie. Ponownie czuję zapach ognia, ptak się w nim rodzi czy umiera? Zaczynam się śmiać. Chcę otworzyć oczy, ale nie mogę. Chcę iść, ale nie mogę. Błagam, uwolnijcie mnie.
   Wham.
   Stoję na jezdni.
   Rozglądam się uważnie. Jakie to zabawne. Widzę plamy czerwieni na czarnym asfalcie, niebo świeci się na czerwono i niebiesko, razi mnie, uciekam. Ktoś krzyczy, słyszę strzały, pod moimi stopami trzeszczą kawałki metalu i szkła. Gdzie moja bezpieczna biel? Będę tak długo biegł, aż ją znajdę. Moje nogi nie znają zmęczenia, noc zmienia się w dzień, ogień w wodę, światło słońca w promienie księżyca i tak wciąż i wciąż i wciąż...otwieram oczy. Ah. Biel. Znam ten pokój. To jego pokój. To pokój Oczu. Znam to kapanie. To kroplówka, łagodna, biała, szklana kroplówka. Delikatnie odwracam głowę, widzę, jak siedzisz na krześle w rogu pokoju. Na twojej twarzy widzę czarne ślady łez na policzkach, nie śpisz, wpatrujesz się w okno ślepym wzrokiem, twoje oczy to oczy cyklonu Ah.. Kiedy już umrę, chciałbym stać się księżycem, który oświetlałby twoje bezsenne noce. Chciałbym, by mój blask otulał twoje ciało, jak robiły to kiedyś moje ramiona. Chciałbym rozjaśniać twoją twarz, by już nigdy kwasowe łzy nie topiły policzków.
   Chcę do ciebie podejść, próbuję się podnieść, jednak moje ręce przypięte są skórzanymi pasami. Znowu. Patrzę jak wstajesz, wycierasz ślady ze skóry, które zmieniają odcień na czerwień i ruszasz do drzwi. Z moich ust wydostaje się niemy krzyk, chcę cię złapać za rękę, ale ty już odchodzisz, nie odwracasz się, nie widzisz mnie, jakbym nigdy nie istniał, jakbym był jednym z obrazów w tym pokoju, które tak kochałeś malować. Zaciskam dłonie w pięści, mobilizuję się do ataku, ale to nic nie daje, moje ciało nagle wiodczeje, jakby ktoś zgasił silnik, choć wciąż słyszę jego warkot. Powolny, miarowy rytm uderzeń w piersi. Czy to nie znaczy, że jeszcze żyję? Dlaczego nie mogę cię złapać?
   Moje ciało nagle robi się ciężkie, nie jestem w stanie utrzymać otwartych oczu. Kiedy je zamykam, widzę ciebie, jak stoisz nade mną z 
poduszką i czekasz, aż się przebudzę, a ja tylko udaję, przygotowując się na atak. Za zasłony z piór, która wybucha wśród naszego śmiechu, widzę samego siebie, stojącego w kolejnym pokoju, pełnym neonowych świateł. Człowiek, którego znam, który jest równie kolorowy jak ściany, wciska mi do ręki sześciokątne tabletki, uśmiecham się na ich widok jak głupi, od razu połykam porcję, resztę chowając do kieszeni. Wśród pierza scena się zmienia, nagle ten drugi ja leży na podłodze w klubowej toalecie, a ty klęczysz nade mną, twoje łzy uderzają w moją twarz. Twój krzyk przerażenia zagłusza muzykę, powtarzasz słowa, które teraz rozumiem aż zbyt dobrze. Odwracam wzrok, kiedy wymuszasz na drugim mnie wymioty. Znów stoję na jezdni, patrząc, jak próbuję się wygramolić z rozbitego auta, jak drugie, niemal zgniecione auto zajmuje się ogniem. Patrzę w ślad za sobą, kiedy uciekam, by wbiec prosto w błysk czerwieni i błękitu, by scena przeszła w kolejną. Patrzę na twoją twarz, kiedy mnie obserwujesz, kiedy widzisz we mnie to, co najgorsze. Patrzę, jak z obrzydzeniem i łzami na policzkach wychodzisz, nawet nie patrząc w moją stronę, nie reagując na mój śmiech przetykany płaczem, na moje obietnicy zmiany. Uśmiecham się. Zawsze wiedziałeś, że nie potrafię z tym skończyć, że to dla mnie zbyt duża pokusa, prawda, Jiminnie? A mimo wszystko, nigdy mnie nie opuściłeś.
   Otwieram oczy, kiedy lekarz wyciąga igłę z mojego nadgarstka. Uśmiecha się do mnie pusto, z przymusu, konieczności. Kolejny pierwszy dzień odwyku. Kolejna szansa, którą zmarnuję.

1 komentarz:

  1. Nie wiem jak to powinnam skomentować, ale wiem jak bardzo komentarze są potrzebne xd
    Może być tak sucho, że po prostu bardzo mi się podoba? :D
    Dużo weny ;3

    OdpowiedzUsuń

Lydia Land of Grafic Credits: 1, 2