INFO: Od tej części większość tekstu będzie pisana z perspektywy Tao, z racji na wydarzenia. Mam nadzieję, że dzięki temu będzie nieco bardziej przejrzyście.
~*~
Nikt nie wie kiedy. Nie da się tego przewidzieć na podstawie zdolności lekarskich czy czyjegoś wieku. Po prostu tak bywa - jednego dnia żyjesz, uśmiechasz się, bawisz z przyjaciółmi....składasz obietnice bez pokrycia, wyznajesz miłość, planujesz przyszłość. A następnego dnia już ciebie nie ma, jesteś tylko wspomnieniem.
Są różne sposoby. Nieszczęśliwe wypadki, choroby, zbiegi okoliczności, starość, samotność, ktoś. Może być szybka lub powolna, bolesna lub lekka. Ale nie można jej uniknąć.
Nigdy w życiu nie myślałem, że coś takiego przydarza się ludziom w prawdziwym świecie. Takie sytuacje przecież zdarzały się tylko i wyłącznie w filmach. Ale to nie był film. To było prawdziwe życie, w którym miłość nie zwycięża wszystkiego. To było życie, w którym śmierć czaiła się na każdym kroku. To było życie, w którym nie było księżniczek i rycerzy, a dane słowo znaczy tyle, co napisane nad brzegiem morza słowa, które połykają fale. To było życie, w którym nie ma happy end'u.
W chwili, w której się dowiedziałem, poczułem, jak mój świat się rozpada na małe kawałeczki. Wyraźnie usłyszałem w głowie tykanie zegarka. Nie miałem już żadnego jutra. Miałem tylko tą sekundę, tylko tą minutę razem z nim. Nic po za tym.
Dzień, w którym mój świat się rozpadł wydawał się zwykłym dniem roboczym.
~*~
Dzień zaczął się od ogólnego wariactwa, jak zawsze, gdy mieliśmy koncert. Zaraz po zjedzeniu śniadania zawieziono nas na miejsce, gdzie mieliśmy ćwiczyć i być przygotowywani. Siedziałem i ze swojego miejsca przyglądałem się Krisowi, który nieobecnym wzrokiem oglądał widok za szybą. Jego twarz była szara ze zmęczenia, oczy co chwila mu się zamykały. Bałem się o niego. Niemal od powrotu sypiał bardzo źle. Budził się i nie mógł zasnąć. Coraz częściej dostawał też ataków kaszlu. Wiedziałem, że próbuje to wszystko ukryć, ale byłem zbyt blisko, by tego po prostu nie zauważyć. I, niestety, nie wiedziałem, co mam z tym dalej zrobić. W duchu liczyłem, ze to po prostu efekt nadmiaru pracy i stresu. No bo, co innego? Nie miałem pojęcia.
Gdy dojechaliśmy na miejsce, od razu wzięto nas w obroty. Najpierw wszystkich nas ustawiono na scenie i kazano przećwiczyć układ. Powtarzaliśmy całość ze dwa razy, zanim kazano nam zacząć śpiewać. Kiedy próby się skończyły, zeszliśmy do przymierzalni, gdzie nas ubrano i umalowano. Cały czas coś ktoś nerwowo wykrzykiwał, raz po koreańsku, raz po chińsku. W powietrzu wręcz skakały iskry od napięcia. Im mniej czasu do koncertu, tym bardziej gorączkowa stawała się atmosfera. Ale i w tym wszystkim znalazły się takie osoby, które ze spokojem oglądały otaczający ich bałagan.
Usiadłem obok Krisa wzdychając ciężko. Do koncertu została raptem godzina. Poprawiłem przyklejony do policzka mikrofon i oparłem głowę o oparcie, zerkając kątem oka na ukochanego.
- Jak się czujesz, hyung? - spytałem cicho.
Odwrócił do mnie twarz, na której, mimo warstwy pudru widziałem cienie pod oczami. Zmęczony wyraz nadal tkwił w jego oczach. Poczułem, jak lodowaty palec strachu przebiega mi po plecach.
- W porządku, Pando. Nie musisz się martwić. - mruknął, odkładając telefon na stoliczek. - A ty? Trema cię nie dopadła?
- Wyrosłem już z tremy, hyung.
W milczeniu oparłem głowę o jego ramię, ciesząc się jego bliskością. Kris, jak zwykle, bez krępacji zaczął głaskać mnie po odsłoniętym przez pod winieta bluzkę skrawku skóry. Zawsze znajdywał odsłonięte części mojego ciała i zaczynał na nich kręcić kółeczka. Czasem miałem wrażenie, że to jego sposób odprężenia się, uwierzenia, że jestem obok. Uśmiechnąłem się lekko. Kochałem, kiedy tak robił.
Nie wiem, ile czasu spędziliśmy na sofie, po prostu upajając się swoją bliskością. To było cudowne zatracenie, jednak kiedyś musiało się skończyć.
Oboje usłyszeliśmy wezwanie na scenę. Kanadyjczyk zwlókł się z kanapy i ruszył wolno do korytarza. Poszedłem za nim, wpatrując się w jego zgarbione plecy z rosnącym niepokojem. Kris był zbyt dumny, by się garbić. Kolejne elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce. Co było nie tak? Jednak musiałem przestać o tym myśleć. Nie było czasu.
Koncert się zaczął.
Jak zawsze, poczułem podekscytowanie, czekając, na rozbłysk światła. A kiedy tak się stało, całe EXO zmieniło się w jeden dobrze naoliwiony mechanizm. Nie uważałem, że byliśmy perfekcyjni - każdy popełniał drobne błędy. Czasem komuś się fałsznęło, czasem ktoś pomylił lub zapomniał kroku. Ale dawaliśmy z siebie wszystko, by wyjść naprawdę dobrze. Byliśmy jednym organizmem, byliśmy jednością. I na scenie to było widać.
Wszystko przebiegało bez zarzutu. Śpiewaliśmy piosenki, tańczyliśmy. Koncert przebiegał dokładnie tak, jak miał przebiegać wśród ogólnego krzyku i pisku fanek. Uśmiechnąłem się lekko, kiedy przeszliśmy do ostatniej piosenki. Byłem zmęczony, ale szczęśliwy. Kolejny sukces, który wyryje się w pamięci.
Nie spodziewałem się tylko, że to będzie najgorsze wspomnienie w życiu.
Nadeszła jego partia. Był naprawdę cudowny na scenie, całe jego zmęczenie zniknęło, ustępując miejsca jego dzikości. Nie mogłem oderwać od niego oczu, kiedy śpiewał. Wyraz jego twarzy za każdym razem był niesamowity - bo z taką pasją patrzył w innej sytuacji tylko na mnie, jednocześnie powtarzając, jak bardzo mnie kocha. We mnie drgało coś głęboko, gdy słuchałem jego głosu, z tą niezwykłą twardością i gardłową chrypką. Wykonując kolejne kroki, obserwowałem, jak się cofa, ustępując miejsca komuś innemu. Zerknąłem w bok, kiedy stanął obok mnie i moje oczy rozszerzyły się ze strachu. Krew ciekła mu z nosa. Spojrzał na mnie, kiedy czerwona ciecz dotknęła jego ust. Jego spojrzenie mówiło tak wiele, że zrozumiałem tylko kilka. Widziałem w nich przez tą sekundę wiele emocji - strach, smutek, winę, gniew....i stratę. A potem zamknął oczy i po prostu upadł, łapiąc się za serce.
Krzyknąłem w przerażeniu i upadłem na kolana obok niego. Wszystko momentalnie ucichło i nagle dziesiątki osób się zebrało w koło nas. Cisza dudniła mi w uszach, kiedy drżącymi rękami złapałem go za nadgarstek.
- ON NIE MA PULSU !!! - wrzasnąłem w przerażeniu.
Rozległy się szepty i piski przerażenia. Sanitariusze wbiegli na scenę i zaczęli go reanimować. Wszystko nagle zaczęło dziać się w zwolnionym tempie. Luhan odciągający mnie od Krisa. Ja, wrzeszczący i płaczący, błagający, by tego nie robił. Kai, który pomógł mu zabrać mnie ze sceny. Reszta EXO, pomagająca przenieść Kanadyjczyka na nosze. Sanitariusze i chłopacy, którzy znoszą go ze sceny. Manager dzwoniący gorączkowo po pogotowie. Ja, błagający na kolanach, bym mógł z nimi pojechać karetką. Uczucie ulgi, gdy dostałem zgodę. Droga do szpitala, gdzie przez cały czas Kris co chwila tracił przytomność i trzeba było go ponownie reanimować. Moje łzy, kiedy ściskałem jego lodowatą rękę. Uczucie pustki, kiedy patrzyłem, jak zabierają go do jakiejś sali. A potem był już tylko strach i czekanie.
~*~
Wtedy straciłem go na dwa tygodnie. Dwa tygodnie przerażenia, kiedy trwał w śpiączce, dwa tygodnie rozpaczy, kiedy lekarze nie mogli nam niczego powiedzieć. Spędziłem cały ten czas przy jego łóżku, ściskając jego dłoń, kiedy miałem na to siłę. W każdej innej chwili jadłem wmuszone we mnie posiłki lub spałem, wyczerpany łzami i bezradnością.
Chłopaki pomagali mi jak mogli, nie pytając. Miałem wrażenie, że oni po prostu wiedzą, że nie mogłem go odstąpić. Wstawili się za mną i to dzięki nim mogłem siedzieć w szpitalu. To oni dbali o to, bym jadł. Dbali, bym chodził w czystych ubraniach z umytą twarzą. Sam zapominałem o takich błahostkach. Każdą myśl poświęcałem ukochanemu.
Dzień, w którym się obudził, był najcudowniejszą chwilą w moim życiu. Jednakże, w tej samej chwili, moje życie, które zdążyła poskładać już nadzieja, po prostu zostało zamienione w proch.
~*~
Kiedy wszyscy już wieszli do sali, Kris otworzył ciężko oczy i popatrzył na nas ze smutkiem. Ten skutek wydawał mi się najgorszy, bo wewnątrz czułem, że ten smutek wywołuje prawda.
Ktoś wszedł do sali. Spojrzałem na lekarza. Miał profesjonalną minę, ale kiedy mnie zobaczył, zapłakanego, z nadzieją w oczach, przez jego twarz przebiegł cień smutku. Lodowata dłoń złapała mnie za serce. Nagle układanka w mojej głowie się ułożyła. Utrata przytomności na próbie. Nagły powrót. Kaszel. Zmęczenie. List, przez który się popłakał. Jego smutny wzrok. Krew z nosa. Śpiączka. Lód stał się jeszcze zimniejszy.
Lekarz spojrzał na Kanadyjczyka, który lekko skinął głową
- Pan Wu Fan jest moim podopiecznym od dłuższego czasu i prosił mnie, bym nikomu nie wspominał o jego stanie, nawet rodzinie, bez pozwolenia. - lekarz westchnął, jakby chciał usłyszeć, że my to rozumiemy. - Pan Wu Fan był poważnie chory, kiedy przyszedł do mnie na konsultację....jednak nie podjął leczenia. Od tamtego czasu objawy się nasilały, czego efektem było doprowadzenie do nieuleczalności....
- Ile. - odezwałem się, ale ten głos nie należał do mnie.
Mój głos był cichy i wyprany z emocji, jakby ktoś wyłączył moje uczucia. Lekarz zaciągnął usta w wąską kreskę, patrząc na zebranych. Wiedziałem, co może widzieć na ich twarzach. Przerażenie. Rozpacz. Niedowierzanie. Ból.
- Zostały mu cztery, może pięć miesięcy życia. - powiedział głosem bez emocji - Przykro mi.
I zostawił nas, pogrążonych w najczarniejszych uczuciach, tonących we własnych łzach, wpatrujących się w Krisa. Smutek w jego oczach był teraz morzem rozpaczy.
~*~
Nigdy nie powiedział nam, na co naprawdę choruje i przez to, w pewien sposób, poczułem się zdradzony. Ja powinienem wiedzieć, co mu jest. Powinien mi ufać na tyle, by mi wyznać, że nie mieliśmy przyszłości. Byłem wściekły na niego za to, co mi zrobił. Kiedy wykrzyczałem mu to w twarz przy wszystkich, uciekłem. Wróciłem do dormu, zatrzasnąłem drzwi od naszego pokoju i przepłakałem ten dzień do końca.
Kiedy rano wstałem, uświadomiłem sobie, jak krucha jest nasza miłość w tej chwili. Uświadomiłem sobie, że w każdej chwili mogłem go stracić. Od tamtego momentu chciałem tylko jednego - być przy nim, ile się dało.
~*~
Oglądałem, jak powoli odchodził, jak każdego dnia było go coraz mniej. Jak każde uderzenie jego serca oddziela nas od siebie. Oglądałem, jak życie gasło w jego oczach. Przez cały ten czas byłem przy nim, robiąc, co mogłem, by był szczęśliwy.
Bywały chwile, kiedy nie mogłem znieść myśli, że go już nie będzie. Wtedy, zamknięty z nim sam na sam w sali, szlochałem, wtulając twarz w jego ramię. Kiedy był wystarczająco silny, wciągnął mnie w takich chwilach na łóżko i tulił do swojej piersi, powtarzając, jak bardzo mnie kocha i że zawsze będzie przy mnie. Głaskał mnie z czułością po głowie, scałowując łzy z moich policzków.
Bywały chwile, kiedy tak bardzo starał się udawać zdrowego, że pękało mi serce z rozpaczy. Kiedy tak grał, prawie mu wierzyłem. Wiedziałem, że sprawia mu to ból, ale pozwalałem mu na te chwile sztucznego szczęścia. Któregoś dnia uwziął się, byśmy nagrali piosenkę. Pojechaliśmy do studia i mimo ściśniętych gardeł, spełniliśmy jego życzenie. Innym razem chciał z nami pojechać na wywiad. Po wielkiej kłótni zabraliśmy go ze sobą. I mimo, że potem ledwo utrzymywał się na jawie, cieszyliśmy się, że z nami wtedy był.
W ciągu tych kilku miesięcy Kris pokazał całemu zespołowi i mnie, jaki naprawdę był. Okazało się, że był kruchy i niezwykle romantyczny. Zawsze myślałem, że go znałem, jednak się myliłem. Nigdy, jak w ciągu naszych ostatnich chwil, nie widziałem w nim tyle uczucia. Każdej nocy, nie ważne, jak ciężko było mu się ruszać, robił dla mnie miejsce i prosił mnie, bym z nim spał. Każdego poranka całował mnie kilkukrotnie w czoło, budząc mnie. W ciągu tych dni, kiedy zostawaliśmy sami, prosił mnie o wiele rzeczy. Kiedy mógł się ruszać, prosił, bym po prostu pozwolił się przytulić. Trwałem wtedy nawet kilka godzin w jego uścisku, tuląc go delikatnie i pozwalając mu płakać w moje włosy. Kiedy nie miał już siły, prosił mnie, bym opisywał mu niebo o różnych porach. Kiedy przestał się w ogóle ruszać, sam spełniałem niewypowiedziane prośby - wieczorem wchodziłem do jego łóżka, nachylałem się, by mnie pocałował. Z przyzwyczajenia opisywałem mu niebo.
Czasem nie mogłem znieść jego udręczonego widoku. Musiałem wtedy wyjść ze szpitala, odetchnąć przez chwilę. Musiałem wtedy pójść się przytulić do kogoś i wypłakać mu w rękaw cały mój żal i smutek, którego nie mogłem znieść i którym nie mogłem podzielić się z nim. Nie chciałem okazywać swojej słabości jemu. Bałem się, że tylko pogorszę jego, i tak straszny, stan.
Kiedy stracił władzę nad swoim ciałem, dużo mówił lub kompletnie milkł.
Kiedy byliśmy wszyscy razem, dziękował nam za różne rzeczy - za to, że znosiliśmy jego kaprysy, za to, że zawsze byliśmy wsparciem...a czasem po prostu chciał słuchać nas. Wtedy opisywaliśmy mu grafik, skarżyliśmy się na treningi....staraliśmy się, by nadal był częścią zespołu, by nadal czuł się nam potrzebny.
Kiedy zostawaliśmy sami, przepraszał mnie. Przepraszał za rzeczy, których nigdy już razem nie zrobimy. Przepraszał, że nie będzie mógł spełnić obietnic. A ja, powstrzymując łzy, odpowiadałem mu zawsze, że on już uczynił mnie najszczęśliwszą osobą na świecie. Kiedy milkł, głaskałem go z czułością po policzku, ścierając łzy z jego oczu. Całowałem jego twarz, od czasu do czasu zostając nagrodzonym zmęczonym uśmiechem. W takich chwilach nadzieja boleśnie się budziła.
Kiedy stało się naprawdę źle, nie puszczałem jego dłoni nawet na chwilę. Mimo, że rzadko odzyskiwał przytomność, nie odstępowałem jego łóżka. Z niesłabnącym uczuciem pielęgnowałem jego ciało. Kochałem go tak zachłannie....czasem, kiedy noc pochłaniała miasto, wtulając się w jego bok, błagałem, by wrócił, chociaż na jeden dzień. Błagałem, płacząc w jego nieruchome ciało, by został ze mną, by nie zostawiał mnie. Bez niego byłem zbyt słaby na to ciężkie życie. Przecież to on był moją siłą! Bez niego nie miałem szans, by iść dalej do przodu.
Jednak, nie ważne, jak głośno krzyczałem, jego czas nieubłaganie przeciekał przez moje palce. W końcu musiałem zostać sam. Umarł.
Dobrze pamiętam to, co się stało przed tym. Na sekundę mocno zacisnął palce na moich i spojrzał mi w oczy. Ciężko zdjął z ust maskę tlenową, jednocześnie ciągnąć mnie do siebie bliżej. Dotknąłem jego policzka i słysząc jego słowa, zacząłem płakać na jego twarz. Złożył na moich ustach motyli pocałunek a po chwili dźwięk aparatury oznajmił mi, że jego czas po prostu się skończył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz