30 lip 2016

Mysterious Seul - enemy or lover? - Someone New

   Nad ich głowami tańczył rozszalały tłum. Kobiety i mężczyźni, spleceni w dzikich uściskach, pełni zbereźnych myśli, wypełniali powietrze potem, przemocą i seksem. Żywy parkiet na pewno nie był świadomy tego, co działo się pod ich rozgrzanymi ciałami, pod lepiącą się od alkoholu i innych płynów podłogą. Nie mogli się domyśleć sekretu, który żył tuż obok ich świadomości, unikając zauważenia, istniejącego jedynie jako kształt zobaczony kątem oka, gdy przechodzi się obok ciemnego zaułka. Tam, w podziemiach klubu, z dala od niepożądanych spojrzeń, w ukryciu, wśród licznych, metalowych drzwi w odcieniu zgniłej zieleni zaczynało się coś, co miało zmienić cały Seul. W licznych, betonowych korytarzach tylko jedna cela była otwarta. Z pomieszczenia za tymi drzwiami dało się usłyszeć jedynie dźwięk wody uderzającej o kafelki i cichy oddech mężczyzny, który stał pod prysznicem. Gdyby ktoś ciekawski zajrzał do środka, mógłby się niewątpliwie przestraszyć. Dlaczego? Co mogło być tam tak strasznego? Jaka tajemnica tu się kryła? Po pierwsze - stół, wypełniony od końca do końca sztukami broni. Pistolety półautomatyczne, automatyczne, duże kalibry, małe....każdy, na tym stole, znalazłby coś dla siebie. Od profesjonalnych pistoletów snajperskich do malutkich pistoletów na cztery naboje, które można schować do kieszeni. Ale to nie była jedyna broń w pomieszczeniu. Oprócz tego, część łóżka była zajęta przez najróżniejsze kastety i noże, idealnie naostrzone i wypolerowane. W połączeniu z "wystrojem" celi, od razu można było odkryć, kto w tej chwili jest pod prysznicem - płatny morderca. To stwierdzenie zdecydowanie najlepiej do niego pasowało, chociaż wszystko, co robił, miało swój cel. Wszystko po to, by wyeliminować wrogów. Wszystko po to, by potęga rodu nigdy się nie zachwiała. Ale żeby tak było, musiała znaleźć się osoba, która zajęłaby się czarną robotą. Właśnie taką osobą był mężczyzna, który stanął przed lustrem w łazience, zakręcając wodę pod prysznicem. Odwiesił ręcznik na haczyk i przez chwilę patrzył na tatuaże, które zdobiły jego nagie ciało. Na smoki, które wydawały się niemal żywe, gdy się poruszał. Nie mógł też odpuścić dumnego spojrzenia na blizny, które zdobiły, podobnie jak rysunki, jego ręce, plecy i pierś. Pamiętał każdą z tych odznak pozostawionych po ciele, każdą kulę, która przeszyła powierzchnię mięśni i skóry. To było jego życie. Do tego został stworzony. Tak został wychowany. Od dziecka mu wmawiano jedno - rodzina ponad własne życie. Kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. Dla niego to była jedyna prawda, którą przyjął do serca.
   Narzucił na gołe ciało kaburę. Skóra delikatnie pisnęła, stykając się z taflą gładkich mięśni. Mężczyzna zapiął ją, ostrożnie, jakby tulił do siebie słodką i delikatną kochankę o skórze zrobionej z jedwabiu. Na nią zarzucił jedynie koszulę, czarną jak noc, odrobinę prześwitującą, całość stroju dopełnił czarną bielizna i spodnie w tym samym odcieniu. Na boso podszedł do stołu, z czułością gładząc palcami lufę snajperki. Kochał tą broń miłością dziecka do matki. Kochał jej delikatny odrzut, jej słodki syk, gdy kula opuszczała przegrodę. Kochał widok ciał upadających kilkadziesiąt metrów dalej od idealnego headshot'u. Ale tej nocy musiał zrezygnować ze swojej piekielnej towarzyszki. Stanął przy mniejszych kalibrach. 9 mm. Idealny - powszechny, łatwo dostępny, łatwy do wykonania nabój. Przysiadł na metalowym krześle i wyjął magazynki.
Cierpliwie ładował kolejne kulki. Wsuwały się na swoje miejsca z cichym kliknięciem. Nabój. Kilk. 
Nabój. Klik. 
Nabój. Klik.
Klik.
Klik.
Klik.
Po chwili pierwsze pełne śmierci magazynki trafiły do kolb. Przeładował. Odbezpieczył. Wystrzelił. Trafił w samą dziesiątkę na tarczy w łazience. Bez patrzenia.
   Wyjął jeszcze ciepłą łuskę. Postawił ją pomiędzy innymi kulami, uśmiechając się delikatnie. Dzisiaj opuszczał Chiny. Wracał wreszcie do domu.

Bo nawet w domu czasem trzeba posprzątać.

   Po wylądowaniu i stanięciu w końcu na rodzimej ziemi na jego twarzy pojawił się uśmiech. Ze spokojem ruszył do odprawy, położył swoją niewielką torbę podróżną i bagaż właściwy na pasie do prześwietleń, przeszedł przez bramki i przeszukanie. Był spokojny. Wykrywacz metalu nawet nie wydał dźwięku, chociaż w kaburach na plecach połyskiwały świeżo wyczyszczone pistolety. Z torbą, pełną noży i broni, było podobnie. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, gdy ochrona, po bardzo niedokładnym obszukaniu puściła go wolno. Wychodząc przed lotnisko i kierując się do podstawionego samochodu, nie mógł powstrzymać śmiechu. Opanował się dopiero na drodze, gdy lotnisko pozostało jedynie małym punktem. Wyciągnął z kieszeni marynarki paczkę papierosów, błysnął ogień z zapalniczki. Zaciągnął się zanieczyszczonym powietrzem Seulu i dymem, obserwując znajome zarysy budynków zza przyciemnionych szyb. To było piękne - móc powrócić tutaj po tak długim czasie. Móc wrócić do rodziny. Do rodzimego języka. Do swoich czterech ścian. Jego ostre rysy twarzy złagodniały na tą myśl. Na chwilę stanął mu przed oczami widok matki i siostry. Tęsknił za nimi najbardziej. Mimo, że w Chinach miał przy sobie znaczną część kuzynostwa i starszego rodzeństwa, to właśnie za tymi dwiema kobietami tęsknił tak mocno. Za jedynymi kobietami w jego życiu.
   Minęli miasto, by wjechać na ogromny teren prywatny. Sam dojazd do domu, po minięciu głównej bramy, zajął kilkanaście minut po żwirowej drodze. Przyglądał się zadbanym drzewom i niewielkim stawom, otulonych ozdobnymi krzewami i kwiatowymi kobiercami. Niemal zapomniał, jak tu pięknie. Jak spokojnie. Na jego wargi ponownie wstąpił uśmiech, zgasił kolejny niedopałek w popielniczce. Wiedział, że siostra nie byłaby zadowolona z tego nałogu, ale nie mógł na niego nic poradzić. W Chinach nauczył się zbyt wielu złych rzeczy, a to był jeden z najmniejszych grzeszków. Nie mógł jednak pozwolić sobie na choćby jedną smutną nutę w spojrzeniu ukochanej siostry, dlatego podał prawie całą paczkę kierowcy, który od razu zrozumiał milczenie. Wszyscy słudzy w tym ogromnym domu rozumieli bez słów wydawane rozkazy.
   Samochód zatrzymał się przed drzwiami frontowymi głównego budynku, najstarszego i najbardziej okazałego. To w nim mieszkała głowa rodu. Mężczyzna wysiadł z auta, wciągnął haust powietrza. Ah...zapach jego domu, miasta. Miasta, w którym wszystko przychodziło mu tak łatwo. Miasta, które posiadało tyle tajemnic. Domu, w którym mieszkali najbliżsi. Czując delikatny ucisk w piersi, wszedł do środka. Już na niego czekali.
   Przyjęcie powitalne trwało do późnego wieczora. A kiedy kobiety i dzieci opuściły główny budynek, zaczęło się. Nigdy nie lubił tego momentu, bo dobrze wiedział, co to oznaczało. Nie bawiło go zabijanie. Nie bawiły go tortury. Ale nigdy by się nie sprzeciwił rodzinie. Nie odmówiłby ojcom i braciom. Był szczęśliwy, że jako najmłodszy pozwolili mu coś robić, że nie wyrzucili go z głównej linii dziedziczenia i nie kazali zajmować się zwykłym ściąganiem długów czy przemytem, tak, jak robili to jego kuzyni.
   Bycie mordercą miało swoje plusy. Chociaż najmłodszy, to właśnie on będzie przyszłą głową rodziny. Bo na sam jego widok, z bronią w ręku i plamami krwi na skórze wzbudzał respekt, jakiego ciężko szukać u innych członków tej rodziny.

   Spotkanie się skończyło szybko, cele zostały wyznaczone. Idąc do swojego pokoju żałował, że oddał papierosy. Z chęcią by zapalił, odstresował się, odgonił myśli. Nie lubił zabijać, a w szczególności kobiet. Szanował je, tak jak wszyscy w rodzinie, otaczał tą szczególną troską. To mogła być czyjaś matka, czyjaś siostra, czyjaś żona. To był ktoś ważny w cudzym życiu, a on musiał tą osobę zabrać. Wiedział, że wracał do kraju z treningu, że słynął z bezwzględności. Ale dotychczas zabijał jedynie mężczyzn, którzy stanęli zbyt blisko rodzinnych sekretów. A teraz jakaś dziennikarka, która ma zbyt długiego nosa...westchnął, przyciskając palce do skroni i przesuwając drzwi do jego pokoi, niezwykle prostych i bezimiennych. Delikatny grymas pojawił się na jego twarzy, jak zawsze, gdy dostrzegał poprzesuwane rzeczy. Wiedział, że służba robiła to przypadkowo, ale wielokrotnie powtarzał, że może sobie sam posprzątać przy okazji powrotu. Oczywiście, nikt go nie słuchał, zwłaszcza Mei, dowódca wszystkich osób zatrudnionych w posiadłości.
   Poukładał na nowo w pokoju, stawiając równo książki i wieszając dotychczas zdjętą tarczę do rzutek, Wziął torbę, która stała przy niskim stoliczku i powoli zaczął ją przeglądać w poszukiwaniu najlepszej broni, której posłuży się jeszcze tego wieczora. Oprócz dwóch dziewiątek, które nadal spoczywał w podwójnej kaburze na jego plecach, zdecydował się na mały, dwu-nabojowy rewolwer, który mieścił się w kieszeni jeans'ów i był niemal niewidoczny w zamkniętej dłoni. Jeszcze dzisiaj zajmie się tą sprawą. By spać spokojnie i nie martwić się o bezpieczeństwo rodziny.

~*~

   Przeciągam się, wstając ze swojego miejsca i dopijając już zimną kawę ze Starbucks'a. Podchodzę do przeciwległej ściany, przyglądając się zdjęciom połączonym czerwonymi i niebieskimi sznurkami. Delikatnie dotykam jednej z linek, prowadzącej od jednego zdjęcia do drugiego, od wycinka z gazety to krótkiej notatki na wściekle różowej karteczce. Przygryzam końcówkę ołówka, który trzymam zazwyczaj za uchem, a w tej chwili ściskam mocno w dłoni, czując rosnące podekscytowanie. Już za niedługo odbędzie się mój debiut. Wszyscy w redakcji wreszcie mnie dostrzegą i skończą się głupie przytyki i złośliwe komentarze. Zasłużyłem na swoje miejsce ciężką pracą i pomysłowością. Nie pozwolę, by ktokolwiek myślał inaczej.
   Po raz kolejny patrzę na notes, leżący na stoliczku. Zastanawiam się, czy mój artykuł jest poprawny. Czy mogę go pokazać "wujowi". Chciałbym, by wreszcie pochwalił moją ciężką pracę, zamiast krytykować wiecznie mój zapał. Wiem jednak, dlaczego tak robi, ale staram się o tym nie myśleć. Nie mogę. Inaczej mógłbym się załamać. A to byłoby poniżej mojego nazwiska.
   Wracam do komputera i notesu. Jeszcze raz przeglądam informacje zdobyte w policji i u wtyk. Wiem, jak szukać informacji, jestem w tym naprawdę dobry. Tak myślę. Największe artykuły o aferze narkotykowej wychodziły spod mojego pióra, choć wtedy jeszcze nie mogłem ich podpisać swoim nazwiskiem. Wtedy też mi to nie przeszkadzało. Ale teraz dużo się zmieniło. A skoro afera wybuchła na nowo, a ja mam dyplom dziennikarski, muszę spróbować swoich sił.
   Babcia by chciała, bym to zrobił.
   Na chwilę posępnieje, ale wiem, że nie mogę sobie pozwalać na takie momenty, dlatego szybko biorę się w garść. Po raz kolejny czytam zapisy i dopiero wtedy odpalam program. Strzelam wszystkimi palcami i choć za oknem jest już naprawdę ciemno, a ja muszę iść jutro na studia, piszę artykuł. Wiem, że jest on ryzykowny. Ale mam na to dowody. Moja najlepsza informatorka odkryła to dla mnie. Wiem, że dzięki niej udowodnię to, co podejrzewałem już od miesiąca, od kiedy morderstwa w Chinach skończyły się. Wiem, że wszystko splata się w logiczną całość, że zainteresuję tym policję. Że każda gazeta chciałaby ten artykuł. Wierzę w to co robię, wciskam w to całe swoje serce. Na moją twarz wstępuje uśmiech, którego nie mogę powstrzymać. Jutro przestanę parzyć kawki i robić ksero. Jutro dostanę własne biurko, tabliczkę z imieniem i rubryczkę w moim ukochanym dziale kryminalistycznym.
   Artykuł kończę pisać grubo po drugiej w nocy. Ciągle ziewając, czekam, aż drukarka skończy rzęzić i odda mi moją ciężką pracę. Kiedy mam już w rękach zapisane kartki wraz z fotografiami, wkładam je starannie do koperty, a później do teczki, a tą do szkolnej torby. Szybko się oporządzam w łazience, ubieram piżamę i wskakuję do łóżka, gasząc światła. Nie zasypiam momentalnie, chociaż bardzo bym chciał, licząc się z tym, że jutro mam zajęcia z najbardziej znienawidzonymi profesorami. Zamykam oczy, starając się nie wiercić zbyt dużo z nerwów i wyczekując snu. Ostatecznie, gdy na zegarze wybija kilka minut przed czwartą, zasypiam. Szkoda jednak, że o siódmej zadzwonił budzik, bym wstał i jakimś cudem zdążył.
   Jakoś przeżywam dzień na uczelni, chociaż bez trzech kubków kawy chyba bym sobie nie poradził. Przez cały czas przyłapuje się na tym, że muskam palcami teczkę, jakbym czuwał nad tym, czy mój skarb jest bezpieczny. Na szczęście, nic mu nie zagraża.
   Kiedy opuszczam ostatnią salę wykładową, a później także gmach uniwersytetu, oddycham z prawdziwą ulgą i z zadowoleniem przebijam się przez miasto, by trafić do centrum. Seul ma tak naprawdę kilka "centrum" - każda dzielnica miasta jest jak tętnica, w której płynie ta sama rzecz, ale w wielu odcieniach. Ale za to właśnie kocham to miasto, podobnie jak wiele innych osób. Oczywiście, szlag mnie trafia od korków i godzinami potrafię narzekać na hałas, jednak ta miłość jest nie wrażliwa na takie drobne przytyki.
   Kiedy staję przed dość niskim jak na standardy wieżowcem, biorę głęboki oddech, przyciskając teczkę do piersi i śmiałym krokiem wchodzę do środka. Mijam recepcje, witając się z ludźmi i wsiadam do windy. Tym razem nie zamierzam iść do szefa działu, tylko od razu do redaktora naczelnego. Wolę usłyszeć odmowę bezpośrednio od niego.
   Winda zatrzymuje się na właściwym piętrze, a ja mijam tłum, który złośliwie o mnie szepta. Robią to za każdym razem, gdy niosę jakiś artykuł. Nie cierpią mnie, a ja wiem dlaczego. Ale nie mogę nic poradzić, że urodziłem się jako syn prawowitego właściciela. To nie moja wina, że mam talent i już w wieku osiemnastu lat zdobyłem dyplom dziennikarski. To nie moja wina, że jestem lepszy od nich, ale oni nie potrafią tego zrozumieć i dlatego są dla mnie wiecznie złośliwi. Czasem mam wrażenie, że pracownicy zapomnieli o tym, że w moje 25 urodziny to ja obejmę firmę, zgodnie z testamentem. Ale staram się to ignorować. Znam ten tym ludzi, niestety. Spotykałem ich przez całe życie i na pewno spotkam nie raz.
   Czekam na swoją kolej w poczekalni. Kolejne osoby niosą artykuły do zatwierdzenia, a ja się coraz bardziej niecierpliwię. Jednak, kiedy w końcu przychodzi moja kolej, niemal  skowronkach lecę do biura, by stanąć twarzą w twarz z wujkiem.
   Na mój widok, jak zawsze, jest niezadowolony, ale to ignoruję. Dużo rzeczy ignoruję, jakby tak o tym pomyśleć. Ale życie czasem tego wymaga. Zwłaszcza życie podwójnej sieroty. Gdybym skupiał uwagę na tych wszystkich, współczujących spojrzeniach, nie mógłbym być tym, kim jestem w tej chwili. Spocząłbym na laurach. A nie chce tego. Dlatego ignoruję jego grymasy i siadam na miejscu na przeciwko, kładąc na biurku teczkę z artykułem. Redaktor niechętnie ją bierze, otwiera, wyciąga kartki. Z góry już wiem, po samym jego zachowaniu, co mi powie, ale iskierka nadziei nie pozwala mi do końca się poddać. Muszę być zawzięty. Inaczej niczego nie osiągnę w tym zawodzie, wiem to.
   Wuj czyta, a raczej przebiega po kolejnych linijkach wzrokiem, by po pierwszej stronie po prosu odłożyć całą resztę i spojrzeć na mnie. Ściaga z nosa ogromne okulary, bez których jego oczy wyglądają, jakby ktoś je wcisnął w głąb czaszki i patrzy na mnie, jakbym kazał mu jeść cytryny i pić kawę bez mleka i cukru jednocześnie. Wiem, co to spojrzenie oznacza, więc, zanim on zdąży westchnąć, ja przystępuję do ataku.

- To bardzo dobry artykuł. Mam pełne dowody, nie domysły. Zdjęcia, a nawet jedno nagranie. - szybko z siebie wyrzucam, niemal na jednym wdechu. - To wyjaśnia, dlaczego policja jest bez...

- Proszę, zamilcz. - przerywa mi, niezbyt miło i ściska nasadę nosa, jak zawsze wtedy, kiedy dostaje migreny albo ma kaca. Jedno i drugie bardzo prawdopodobne. - Posłuchaj.  Już Ci to mówiłem. I nie powtórzę tego po raz setny. To ostatni raz, kiedy ci to tłumaczę, jasne? Następnym razem każę cię wyrzucić na zbity pysk, rozumiesz? Mam już dość twoich artykułów na temat ostatnich zabójstw. Więc - po pierwsze: nie podajesz, skąd bierzesz swoje informacje...

- To dlatego, że moi informatorzy...!!!

- Zamilcz. Po drugie: jesteś gówniarzem. Myślisz, że drugi rok dziennikarstwa czyni cię już dziennikarzem? To wierzysz w bajki. A po trzecie: twoja historia to wymysł zaczerpnięty z durnych filmów z mistrzami kung-fu i brazylijskim przemytnikami koki. Klan, który morduje niewygodne osoby? I to niby najbardziej nagradzana rodzina w Seulu za tym stoi? Ta sama rodzina, która prowadzi akcje charytatywne, wspiera biednych i sierocińce? Ta sama, która ma sieć restauracji z tradycyjnymi daniami? Ta sama, która wspomaga szkolnictwo w naszym mieście, ma udziały w ogromnych koncernach i wywodzi się z rodziny cesarskiej? Czy Ty w ogóle to przeczytałeś, zanim to przyniosłeś? Czy Ty w ogóle myślisz, czy tylko Ci w uszach dzwoni? Nie mam już siły na twoje fanaberie. Zejdź mi z oczu.

- Ale wujku...!

- Nie wąż się tak do mnie mówić. Jesteś adoptowanym dzieckiem, którego nikt w moim domu nie pragnął. To, że jesteśmy rodziną i fakt że ta firma będzie twoja za kilka lat nie czyni cię z automatu bogiem. Póki co, to ja mówię, co wejdzie do tej gazety, a co nie. A teraz precz. Mój syn tu zaraz będzie i przynajmniej on będzie miał jakiś artykuł, który mam sens, a nie wyssany z palca.

- Twój syn ledwo umie czytać. - syczę, zabierając teczkę i kartki. Jestem naprawdę wściekły. - Wszystkie swoje "błyskotliwe" artykuły kupuje albo ode mnie, albo od naszych pracownic, z którymi sypia na prawo i lewo. Ale oszukuj się dalej, wujaszku.

   Zanim jego twarz eksploduje jak wulkan w Tunezji, wychodzę z gabinetu, trzaskając drzwiami. Słyszę kolejne złośliwe szepty, ktoś zaczyna się śmiać. Mam to gdzieś, chociaż na język ciśnie mi się kilka soczystych przekleństw i uwag. Pracownicy robią sobie we mnie wroga. Niedługo będę ich pracodawcą i wywalę tą hołotę na zbity pysk. Jeszcze się zdziwią. Powtarzam to tak długo przy zjeździe windą, że niemal moja złość przechodzi. Wyobrażam sobie, jak kilka osób, których szczególnie nie cierpię, prosi mnie na kolachan, bym ich jednak nie wyrzucał. Kiedy opuszczam wieżowiec, prawie się uśmiecham. Prawie.
   Nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić i czując, że nadal płoną mi policzki, decyduję się na kawiarnię kilka ulic dalej. Lubię w niej przesiadywać, mam nawet swoje ulubione miejsce - pojedyncze krzesło barowe przy ogromnym oknie wychodzącym na główną ulicę, które akurat jest wolne. Zajmuję je i zawieszam płaszcz na haczyku w kształcie kota, który uśmiecha się do mnie. Sam także delikatnie się uśmiecham, wyciągając mój ukochany notes i biorąc ołówek zza ucha. Szybko składam zamówienie i płacę, nie zapominając o napiwku dla kelnerki. Jest ona jedną z moich informatorek, dlatego, zawsze kiedy tu jestem, zamawiam dla niej ciasto i daję jakieś "drobne". Ona w zamian przez całą swoją zmianę, najczęściej tą do późnego wieczora, obserwuje dla mnie przechodniów i mówi mi o tych "niecodziennych". W tej dzielnicy codziennie przetacza się nawet kilka tysięcy osób, jednak z tłumu biznesmenów, turystów i dziennikarzy łatwo wyłapać osobę, która tu nie pasuje, która dziwnie się zachowuję. Dlatego tak bardzo lubię tą kawiarnię. Jej umiejscowienie - na rogu dwóch dużych ulic, i ogromne szyby sprawiają, że to jeden z najlepszych punktów obserwacyjnych w tej dzielnicy.
   Zapisuję to, co niecodziennego wyłapię w ludzkiej mieszaninie, popijając od czasu do czasu kawę. Jakiś złodziejaszek, który czai się w wąskim zaułku między wieżowcami na łup. Celebryta, który liczy na to, że nikt go nie rozpozna (chociaż sądząc po tych dwóch dziewczynach z aparatami, które idą za nim, nie pójdzie mu to tak łatwo). Kobieta, która ciągle gubi swoją małą córeczkę, bo ta zaczepia obcych ludzi i pyta o zagubionego misa. "Nic szczególnego", stwierdzam po dwóch pierwszych godzinach obserwacji. Dopijam zimną kawę i zamawiam kolejną na wynos. Podchodzę do kasy, płacę, pakuję się i wychodzę. Jest chłodno, ale nie na tyle, by zwykły płaszcz nie poradził sobie z utrzymaniem ciepła. Tłum jest nieco rzadszy - ludzie, którzy kończyli pracę, znikli z ulic. Zaczynam wracać do domu, stawiając na spacer, chodź do domu mam kilka ładnych kilometrów. Może jeszcze coś dzisiaj zauważę. Liczę, że dzięki temu nie będę więcej wracał myślami do wuja i do odrzucenia artykułu. Nie chce, to nie. W ostateczności mogę spróbować w jakiejś innej gazecie.
   Watr staje się nieco silniejszy, rozwiewa moją starannie ułożoną fryzurę. Staram się to ignorować, ciaśniej opatulam się szalikiem. Mijam kolejną dzielnicę - klubową, kiedy zauważam coś, a raczej kogoś. Jedną z dziennikarek z mojej firmy. Jestem zaskoczony jej widokiem, zwłaszcza w takim miejscu. Nie chodzi mi o to, że nie może sobie wyjść, pobawić się, napić i tak dalej. Po prostu ją znam - większość swojego wolnego czasu poświęca dzieciom, które musi sama wychowywać. Co więc robi tutaj, kiedy zaczyna się ściemniać? Pamiętam, że ma małą córkę, która wymaga ciągłej opieki przez swoją chorobę. Co ona tutaj robi? Zaciekawiony, ruszam w jej stronę. Nie wchodzi do klubu, po prostu stoi i czeka. Po chwili dołącza do niej druga nasza pracownica, dużo młodsza. To ona dała mi cynk o dowodach. Jest nieco przygłupia, ale obraca się w takich kręgach i ma dostępy do takich informacji, do jakich ja musiałbym długo się dokopywać. Nadal nie wchodzą do środka, co jest naprawdę intrygujące. Ta dzielnica nie słynie z dobrej reputacji. Zrozumiałbym więc, jeśli spotkałbym tylko tą młodszą. Ale ona obie, w połączeniu z całą sytuacją, stanowią niesamowitą kombinację.
   Dzieli mnie od nich może 10 metrów, kiedy widzę, że z klubu wychodzi mężczyzna. Znam go. Z resztą, kto by go nie znał - to najmłodszy syn klanu Kim. Teraz moja ciekawość osiąga nowy poziom - co oni tu robią z nim? Nie mogę się powstrzymać przed podglądaniem, podchodzę bliżej, kiedy oni nagle odwracają się w moją stronę. Szybko chowam się w niewielkiej szczelinie między klubami, która zapewne prowadzi do wejścia dla personelu. Czuję niemal, jak serce wali mi w piersi. Niespokojnie wsłuchuję się w dźwięki obcasów i cięższych butów. Po chwili jedna para obcasów przestaje być słyszalna, zastępuje ją odgłos kół taksówki. Starsza kobieta w aucie mija mój zaułek, a ja staram się dostrzec, co z pozostałą dwójką. Ostrożnie się wychylam, by zobaczyć, że tamci obmacują się w najlepsze zaledwie kilka metrów ode mnie, tam, gdzie światło latarni jest słabsze. Krzywię się, słysząc charakterystyczny dźwięk pocałunku i jestem gotowy odwrócić wzrok, gdy moje spojrzenie podchwytuje młody Kim, który akurat przytulił dziewczynę do swojej piersi. Mruga do mnie z...nie ma co ukrywać, seksownym uśmiechem na ustach i wskazuje mi wyjście z uliczki. Czuję się jak idiota, ale idę za tą wskazówką i niemal uciekam z tej dzielnicy, rumieniąc się. Co to miało być?
   Do domu docieram całkiem po zmroku i nawet nie witam się z wujostwem. Od razu idę na poddasze, które obecnie należy do mnie, biorę długą kąpiel i kładę się do łóżka, jakbym chciał zapomnieć o całym dzisiejszym dniu. I coś w tym jest. Nie chcę pamiętać swojej porażki i tego dziwnego uśmiechu. Staram się zasnąć i tym razem sen łaskawie przychodzi. Niemal się cieszę, że jutro sobota i nie muszę iść na uczelnię. Czuję zmęczenie  i naprawdę marzę o spaniu do dziesiątej.
   Kiedy rano wstaję, dom jest pusty, więc zalegam sobie na kanapie w salonie z miską płatków i włączam poranne wiadomości. Bez skupienia oglądam, dopóki na pasku z napisem "z ostatniej chwili" nie pojawia się napis: "z rzeki Han wyłowiono ciało 27 letniej kobiety. Identyfikator wskazuje, że to YuHee Sung, dziennikarka Seul Time". Łyżka z płatkami z chlupotem ląduje z powrotem w misce. Jeszcze wczoraj widziałem ją żywą.


2 komentarze:

  1. Świetnie się zapowiada i jak zwykle zostało świetnie napisane ;3
    Znalazłam tylko błąd rzeczowy: na początku piszesz, że cela jest pod ulicami Seul, a później okazuje się, że jej mieszkaniec dopiero tam leci...
    W każdym razie czekam ma kolejną część ^^

    http://cnbluestory.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. lol
      tak to jest, jak w trakcie zmieniasz całą fabułę xD

      Usuń

Lydia Land of Grafic Credits: 1, 2