13 paź 2017

Red Velvet - prolog

   Moja matka uwielbiała przesiadywać w Harrodsie. Spędzała długie godziny, otoczona zdobionymi, porcelanowymi filiżankami, wypełnionymi włoskim espresso z najdroższych kaw świata, delikatnymi, papierowymi torbami bądź pudełkami, wypełnionymi niezwykle cennymi towarami oraz sprzedawcami, którzy uśmiechali się najszerzej wtedy, gdy wyciągała kartę kredytową ojca. Gdyby w Anglii mogła istnieć druga rodzina królewska, moja matka zajęłaby niewątpliwie miejsce królowej wśród atłasowych materiałów i diamentów z najpiększniejszymi fasetkami świata. Niemal każdego dnia wychodziłem wraz z nią na "małe zakupy" towarzysząc jej osobie jak cień. Sam nienawidziłem tego miejsca przez lata, wiecznie pomijany przez ekspedientów w garniturach, koszulach i garsonkach...chociaż wciąż wolałem to miejsce, niż chłód moich pokoi, niemal oddzielonych od reszty pustego i smutnego domu, w którym mój ojciec znajdował najróżniejsze sposoby na nudę. Musiałem więc siedzieć grzecznie w kącie sali, bawiąc się jedyną rzeczą, jaką mogłem wziąć z domu - matka nigdy by mnie nie wypuściła z idiotyczną zabawką, która nie byłaby godna uwagi. Ściskałem więc w palcach niewielkie jajo Fabergé, warte fortunę, czując się przy mojej matce jak wiele innych ozdób na jej ciele - pominiętych i wrzuconych do szkatułki, gdy choć raz ludzie je docenili...chociaż mnie matka nigdy nie pochwaliła. Dla niej byłem jedynie czymś, czym mogła pochwalić się na przyjęciach, wśród śmietanki towarzyskiej i ważnych osobistości. Jednakże, za wysokim, ceglanym murem posiadłości, otoczonej bluszczem i tajemnicą, jedyne, co było mi ofiarowane, to chłód pokoju, w którym poduszki były przesiąknięte łzami.
   Wszystko zmieniło się, gdy mój ojciec podarował mojej matce w dniu urodzin pracownię. Widziałem to miejsce tylko przez chwilę, ale nie mogłem powstrzymać zachwytu, patrząc na stosy sztalug z bielonymi płótnami, notatniki, schludnie ułożone na hebanowym biurku i stelaże, złożone w kobiece sylwetki, otoczone delikatnymi materiałami, zwisającymi ze specjanych stelaży na ścianach. Z dnia na dzień z bywalczyni Harrodsa ta owiana sławą matrona mody zmieniła się w projektantkę, tworzącą najpiękniejsze suknie wieczorowe w całym Zjednoczonym Królestwie, jeśli nie na świecie. Nie minęły tygodnie, gdy otworzyła w swoim ukochanym domu sklep z najwyższej jakości usługami. Posiadłość ukryta za bluszczem stała się nagle centrum towarzyskim - jedno ze skrzydeł przemieniło się w jej prywatne biuro, do którego nikt inny nie miał dostępu...jednakże kobieta, która mnie urodziła, nie była stworzona do tej pracy. Kolejne modelki, mijające próg lodowatej twierdzy jej włości, nie pasowały do jej wizji, równie ulotnych, jak ilości alkoholu, dostarczane jej przez asystentów, zmienianych niczym rękawiczki. Jej nerwowość i izolacja za ciężkimi, dębowymi drzwiami coraz bardziej denerwowała ojca, który coraz częściej przychodził do mojego pokoju, by rozładowywać swoją frustrację. Musiałem więc być dobrym chłopcem, nie krzyczeć i nie płakać, uśmiechać się, gdy mi kazano, bawić się tym, co mi dano, nosić to, co pasowało do stroju matki. Myślałem, że tak już będzie przez całe moje życie. Nie spodziewałem się takiej zmiany...
   Moje szóste urodziny nie miały być niczym specjalnym. Jak zwykle służba przygotowała salę, pięknie ją przystroiła, ustawiła przekąski i naczynia w nienagannym porządku. To był jedyny dzień w roku, gdy mogłem bezkarnie wędrować po posiadłości i spędzić trochę czasu w ogrodach czy bibliotece. Nie był to jednak szczególny dzień, jak w innych domach. W moim go był dzień jak każdy inny, przynajmniej dopóki goście nie przekroczyli progu domu. A kiedy to już się stało, posiadłość przemieniło się w żywe miejsce pełne światła i ciepła. Goście ustawiali się w grupkach, by plotkować o życiu celebrytów, mojej matce czy moim ojcu. Nawet w taki dzień jak ten, byłem pomijany przez większość osób...i szczerze powiedziawszy, wolałbym, by tak pozostało. Nadszedł czas na otwieranie prezentów, kolejne powody, by udawać uśmiechy i zachwyt...przez moje ręce przechodziły kolejne opakowania, zabierane i podawane przez służbę, udawałem zadowolenie i szczęście na widok przedmiotów, które i tak znikną w ciągu kilku dni z mojego pokoju. Przywykłem do tego aż nazbyt, by być jeszcze zdolnym do narzekania. Nie przywykłem jednak do dotyku, nawet rodzinnego, więc kiedy jeden z gości poderwał mnie z ziemi, gdy sięgałem dyskretnie po ciastko, wywołał mój przerażony pisk i śmiech obcego mi mężczyzny. W kilka sekund później otoczyli nas ludzie, a wśród nich moja matka z karcącym i wrogim spojrzeniem, którego nie łagodził nawet szeroki uśmiech, jaki przywdziała.

- Musisz wybaczyć, mój syn boi się nieznajomych.

- Chłopiec? Myślałem, że masz córkę, nie syna. Jest tak uroczy i wygląda niesamowicie delikatnie...jestem w szoku. - wciąż się śmiał, stawiając mnie na ziemi. Powstrzymywałem łzy w oczach, gdy wszyscy zaczęli mnie wytykać palcami. - Brakuje mu tylko kucyków i sukienki spod twojej igły, kochana.

   Spojrzenie, jakim obdarzyła mnie matka sprawiło, że miałem ochotę tylko uciec. Momentalnie pożałowałem, że wychyliłem się ze swojego miejsca, skuszony słodyczami dla gości...jednakże, dopóki na mnie patrzyli, nie mogłem się ruszyć, świadomy tego, jaki gniew by na mnie spadł, gdyby choć jeden nieprzychylny komentarz usłyszeliby rodzice na mój temat. Dlatego też czekałem, aż goście zajmą się czymś innym, zaczną plotkować, pić wino czy szampana, stracąc mną zainteresowanie. Przyjęcie trwało, a w miarę upływu czasu mogłem wmieszać się w tłum gości, unikając już spojrzeń i interakcji z gośćmi. Ukryty w cichej i spokojnej bibliotece cieszyłem się niewielkim stosem ciastek, ukradzionych z bufetu i małego samolociku, który stanowił prezent. Jednakże spokój w moim domu trwał tak długo, aż ludzie patrzyli. Gdy tylko zostaliśmy sami, rozpoczął się mój własny exodus, zapoczątkowany przez niewinne słowa, wypowiedziane przez ignoranta, nieznającego ich własnych wartości.
   W kolejnych dniach z moich szaf zniknęły ubrania, a ich miejsce powoli zajmowane były przez zupełnie inne, obce, obszyte tysiącem falbanek, koronek i cekinów. Nie było żadnej pary spodni - wszystkie zastąpiły sukienki i spodniczki o różnych wielkościach i fasonach. Moja matka osobiście układała je w szufladach i na wieszakach w garderobie, uśmiechając się w moją stronę po raz pierwszy w życiu. Nie rozumiałem jej radości, ani tej zmiany, nie tylko wśród ubrań, ale także w wystroju mojego pokoju i moich zabawkach - ze ścian zniknął błękit, który wyglądał jak niebo, zniknęła zieleń pościeli....wszystko pokryła czerwień, zaczynając od framug w oknach i kończąc na baldahimie nad łóżkiem. Zabrano mi samochody i figurki supermen'ów...pojawiły się lalki, domek dla nich, miniaturowa kuchenka...kiedy pytałem służby o to, zbywali mnie i ignorowali prośby. Nie rozumiałem tego, ale kiedy patrzyłem w błyszczące oczy matki i jej uśmiech, pełen ciepła, skierowany w moją stronę...chciałem, by to wiecznie trwało. Dlatego przestałem protestować i pytać. Byłem posłuszny. Nawet wtedy, kiedy przyszedł lekarz, który zaczął mnie mierzyć i dotykać w dziwnych miejscach, opowiadając mojej rodzicielce o "ilości operacji i potrzebnych cięciach ".  Nawet wtedy, kiedy pocieli i połamali mój nos, nadając mu delikatny kształt. Nawet wtedy, gdy nie mogłem jeść nic stałego przez aparat, który ustawiał zęby w idealne, białe rządki. Nawet wtedy, kiedy pod sukienkami musiałe nosić ciasne gorsety i białe rajstopki. Nawet wtedy, kiedy nosiłem za małe buty  by nadać odpowiedni kształt stopom. Nawet kiedy do naszego domu przyszły tłumy makijażystek i fryzjerów, którzy doczepali do moich włosów długie, kręcone pasma w odcieniu ukochanej przez panią domu czerwieni. Nawet kiedy kobiety z tysiącem pędzelków przy pasie nakładały na moją twarz kremy, róże, wbijali igły w moje policzku i usta, kiedy przyczepiali sztuczne rzęsy...nie uroniłem łzy, szczęśliwy, że wreszcie mnie akceptuje.
   Kiedy z mojej twarzy zniknęła opuchlizna oraz bandaże, kiedy z domu zniknęli styliści, prawnicy, notariusze i lekarze, z luster zostały zdjęte białe płótna i po raz pierwsze mogłem się obejrzeć. Wyglądałem jak dziewczynka, o której moi rodzice zawsze marzyli.

- Jesteś taka piękna. - Pierwszy raz usłyszałem w jej głosie tyle czułości. - Moja piękna córeczka...moje maleństwo.

- Ale...ja jestem...

- Nie. - jej głos momentalnie przeszedł w lodową toń. - Od teraz jesteś moją córką. Moją wymarzoną córką! Już nie jesteś tym czymś....teraz jesteś moim dzieckiem! - klęknęła przy mnie, biorąc moją twarz w dłonie. - Jesteś moją córką, rozumiesz? To...to coś, co urodziłam, już nie istnieje. Ten...ten...bękart jest tylko sennym koszmarem. Od dzisiaj jedynym dzieckiem, jakie mam, jesteś Ty. Nazywasz się Gabrielą Sutcliff, moją kochaną, małą córeczką. Rozumiesz? Rozumiesz?!

   Mogłem tylko pokiwać głową i pozwolić, by to kłamstwo, które stworzyła, stało się dla wszystkich faktem. W tajemniczych okolicznościach moja matka straciła syna i adoptowała córkę, łudząco podobną do straconego potomka. Stworzyła specjalnie dla mnie kolekcję ubranek dla dzieci, której stałem się ikoną. Moja czerwone włosy sprawiały, że wyróżniałem się z tłumu, co dla mojej rodzicielki stanowiło powód do dumy. Nie minęło dużo czasu, aż pamięć po mnie jako synu przeminęła. Nawet tego nie zauważyłem...wypełniałem swoją rolę córki najlepiej jak potrafiłem, pławiąc się wręcz w czułości, jaką nagle zostałem obdarowany. Wszyscy mnie Przytulanki, nosili na rękach, stałem się dumą moich rodziców, zabierali mnie wszędzie ze sobą i przedstawiali każdemu - nie musiałem już siedzieć zamkniętym w moim pokoju, mogłem z niego wychodzić, kiedy chciałem, mogłem wychodzić na dwór, mogłem mieć przyjaciół i gości, mogłem jeść ciastka, nikt mnie nie pomijał i nie ignorował...nic więc dziwnego, że przyjąłem bycie dziewczynką jako coś normalnego, jako część mnie. Byłem wdzięczny, nawet jeśli raz w miesiącu musiałem przechodzić zabiegi kosmetyczne i operacje. Mogłem znieść wszystko, byle tylko nie zostać po raz kolejnym zamkniętym w czterech ścianach...więc nigdy nie powiedziałem "nie" temu szaleństwu. Nawet wtedy, gdy łamało mi go serce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Lydia Land of Grafic Credits: 1, 2