24 lip 2019

Pianista - antrakt fortepianu


   Lato było parne, gorące i burzliwe. Zbyt gorące, by nazwać je przyjemnym i zbyt ulewne, by nazwać je udanym. Pierwsze jego tygodnie obfitowały nawet w powodzie, niezbyt wielkie i groźne, znaczące jednak dla mieszkańców zalanych terenów. W innych miejscach rolnicy narzekali na nieustającą wręcz suszę, a jak przyszły deszcze, zaczęło się narzekanie na wymyte plony. Ludzie stanowili jednak wyjątkowy gatunek, pełen wiecznego niezadowolenia...tak przynajmniej mawiała moja babcia, kiedy narzekałem na taką pogodę. Przyglądając się falującemu powietrzu, samemu będąc ukrytym pod parasolem, zauważyłem, że pogoda idealnie odzwierciedla stan mojego ducha, który wydawał się nad wyraz zdezorientowany i zagubiony. Po raz kolejny spojrzałem na niewielki stosik listów, który właśnie odebrałem od listonosza i westchnąłem smutno, biorąc łyk mrożonej herbaty. Moje listy do Szwajcarii zostały mi dzisiaj zwrócone, choć dobrze wiedziałem, że rzekomo zły adres jest jak najbardziej poprawny, podobnie zresztą jak nadawca. Liczyłem, że jeśli moje telefony i maile nie docierały, to chociaż listownie będę mógł się z nim skontaktować...jak widać, znacząco się pomyliłem.
   Przyłożyłem palce do ust. Nabrałem tego dziwnego nawyku jakiś czas temu, w ramach nowego gestu dla rozmyślania. Po raz kolejny wróciłem do tamtego wieczoru, do ulewnego deszczu...do smaku jego warg. To było takie dziwne. Takie...niecodzienne. Wcześniej wielokrotnie miałem okazję zasmakować pocałunku. Miałem w końcu, ze skromnością powiem, kilka dziewczyn, w czasie studiów zdarzyły się niezobowiązujące incydenty na imprezie, jednej czy drugiej... Jednakże ten różnił się od innych w sposób, którego nie potrafiłem nazwać i określić. Nawet nie chodziło o to, że ten pocałunek był w wykonaniu mężczyzny - nawet nie spodziewałem się, że mógł mieć tak miękkie usta...pokręciłem głową, jakbym nie dowierzał własnym myślom. Tak, musiałem sam przed sobą przyznać, że nie miałem najmniejszego problemu z tym, że pocałował mnie mężczyzna. Co niewybaczalne dla mojego zawodu, nie miałem najmniejszego problemu z tym, że pocałował mnie mój własny uczeń. Co niewybaczalne dla opinii publicznej, nie miałem problemu z tym, że pocałował mnie chłopak, jeszcze dziecko, młodszy ode mnie o kilka lat. Położyłem na swojej twarzy książkę, starając się skupić. Wiedziałem, że więcej, niż ten jeden pocałunek nie może się stać. Wiedziałem o tym bardzo dobrze, a mimo to...mimo to, gdzieś głęboko w sobie rozpamiętywałem ten moment bliskości...z ukrytą tęsknotą. Jak to możliwe? Wiedziałem, że w tej sytuacji powinienem zachować się jak mężczyzna i nie ingerować, wytłumaczyć Taeminowi, że to nie może się powtórzyć, że jestem jego nauczycielem, że gdyby ktoś to odkrył...skończyłoby się to bardzo źle. Nie tylko dla mnie, ale także dla niego. Media by oszalały...jednak jak miałem mu powiedzieć, że jestem zmuszony odrzucić jego uczucia? Jak miałem mu powiedzieć, by znalazł sobie kogoś innego, że to nie mogę być ja...
   Dni powoli upływały w błogim skwarze, a moje myśli niemal każdego dnia powracały do tego momentu, powracały do pocałunku, który nigdy nie powinien mieć swojego miejsca, jakby wcześniejsze analizy wydawały się niepewne. Jak to możliwie, że coś takiego mogło zaprzątać głowę do tego stopnia? Czułem się tak, jakby wszystko inne przestało zajmować moje myśli z wyjątkiem Lee Taemina, który niepostrzeżenie się tam dostał, zajmując niemal koronacyjną pozycję. Na domiar złego, większość rzeczy w moim własnym domu zaczęła mi się z nim kojarzyć...nawet prozaiczne odpalenie płyty winylowej czy zagrzanie mleka sprawiało, że stawał mi przed oczami jego szczery uśmiech, którym mógłby ogrzać serce nawet u Lodowych Olbrzymów*. Przez to wszystko potrafiłem się przyłapywać na prawdziwym powodzie tej sytuacji, jednakże przed samym sobą nie miałem jeszcze dość odwagi, aby powiedzieć to głośno i się przyznać do tego, jakże haniebnego, czynu.
   Wielokrotnie później próbowałem wysłać jakiś list, jednakże każdy kończył w ten sam sposób. Każda kolejna wizyta listonosza wiązała się z pewnym uciskając bólem w klatce piersiowej. Bolał mnie fakt, że nie mogłem powiedzieć nawet głupiego "cześć, jak się czujesz?". Czasami, wpatrując się w pustą pocztówkę z Szwajcarii, która była jedyną rzeczą zaadresowaną do mnie pismem Taemina, czułem niewysłowiony wręcz gniew i bezradność, jakbym był....nastolatką, którą chłopak wystawał do wiatru. Poniekąd, czułem się wystawiony. Przecież niczym nie zawiniłem...miałem prawo się z nim skontaktować, próbować na odległość łagodzić sytuację. Przez ten brak kontroli miałem wrażenie, że niedługo zejdzie na mnie oraz mój świat lawina, która nie będzie porównywalna nawet z tymi górskimi. Niemal mogłem wyczuć w parnym powietrzu koreańskiego lata nadchodzącą katastrofę.
   I zapewne coraz bardziej pogrążałbym się w destrukcyjnym myśleniu, gdyby pod koniec sierpnia nie rozległ się jakże irytujący dźwięk dzwonka, który przerwał sobotnią, popołudniową drzemkę. Niechętnie się podniosłem ze swojego miejsca, poprawiając włosy oraz starając się przypominać bardziej człowieka niż pandę. Podszedłem do drzwi i przez wizjer zobaczyłem postać listonosza. Otworzyłem, zastanawiając się, czy to kolejny list, zwrócony do nadawcy, jednak ku mojemu zaskoczeniu, ten był zaadresowany do mnie. Podpisałem się na liście priorytetów i gdy tylko usłyszałem klikniecie zamka, otworzyłem kopertę z pewną niezdrową niecierpliwością, która zbudziła się we mnie, gdy dostrzegłem napis Schweiz na pieczątce celnej. Ze środka wypadło kilkanaście fotografii i złożona na kilka razy karteczka, umazana herbatą. Zebrałem to i usiadłem przy barku, który służył mi za stół, próbując zrozumieć, dlaczego brakowało na kopercie nadawcy. Jednakże, kiedy zerknąłem na połyskliwą powierzchnię niewielkich kwadracików z polaroida, od razu odrzuciłem wszystkie rozpraszające elementy. Wszystkie fotografie przedstawiały Taemina. Najwidoczniej ktoś, a zakładałem, że mogła to być jego mama, zaszalał jako fotograf. Delikatnie się uśmiechnąłem, patrząc na zdjęcia przy fortepianie, na jego twarz pełną skupienia. Niemal widziałem go przy mnie, gdy uważnie słuchał każdego dźwięku i doszukiwał się różnic...to było takie urocze, zwłaszcza, gdy delikatnie przygryzał końcówkę języka...potrząsnąłem głową, odkładając kolejną fotografię. Sprawiły, że coś głęboko we mnie tęsknie zagrało, niegotowe na takie zderzenie.
   Zdjęcia trafiły na powrót do koperty po dokładnym ich obejrzeniu. Reszta przedstawiała już typowe zajęcia, gdzie chłopak stanowił zazwyczaj tło grupowej terapii dźwiękowej czy tym podobne sytuacje, które wydawały się mniej interesujące. Przez chwilę okręcałem w palcach złożoną kilkukrotnie karteczkę, zastanawiając się, co tam może być. Szczerze powiedziawszy...bałem się ją otworzyć. Czułem irracjonalny lęk przed kartką papieru...ale co zrobić. Liczyłem tylko, że w mojej sytuacji będzie to zrozumiałe.
   Powoli wyprostowałem list, złożony nie z jednej, ale kilku kartek. Moje oczy automatycznie wyłapały zapis pięciolinii, nieco niewyraźnych przez liczne zagniecenia, jakby ktoś go wyrzucił, a potem stwierdził, że jednak to był błąd...mimo tego bez problemu wiedziałem, spod czyjego pióra wyszedł. Ten sposób stawiania pauzy rozpoznałbym nawet w środku nocy...szybko podszedłem do fortepianu i przyczepiłem nuty, jednocześnie zajmując miejsce przy klawiszach. Początek był delikatny i spokojny, prosty do zagrania. Przypominał mi nieco tradycyjne dźwięki i rytm japońskich instrumentów...jednak, kiedy zmieniło się tempo i sam temperament utworu, zmienił się także jego wydźwięk. Uderzałem w kolejne klawisze, czując, jak moje serce przyspiesza w sposób, którego nie czułem od bardzo dawna. Słuchając kolejnych, harmonijnie łączących się ze sobą akordów, wiedziałem, że ten utwór został napisany specjalnie przez niego...i nie wiedząc dlaczego, byłem wręcz przekonany, że tylko ja go usłyszę. Podobnie jak za pierwszym razem, kiedy usłyszałem jego piosenkę, od razu potrafiłem zrozumieć jej przekaz.
   Nawet nie zauważyłem, kiedy skończyłem grać. Nie zauważyłem także ciszy, która mnie otoczyła swoim grubym i nieprzepuszczalnym kocem. Czułem jednak na palcach ogień, spływający z głęboko ukrytej części w moim ciele...które nigdy jeszcze nie biło tak szybko. Pożałowałem, że otworzyłem tę kopertę, że dostałem ten list, że otworzyłem drzwi...gdybym tego nie zrobił, nigdy bym nie zagrał tej melodii i nie uświadomił sobie, że zależy mi na tym chłopaku. Cholernie mi zależy...czy można to już było nazwać uczuciem? Czy w ogóle mogłem to nazwać uczuciem? Czy powinienem je tak nazwać?




C.D.N







__________________________________________________
*postacie z uniwersum Marvela (kto oglądał Avengers na pewno kojarzy, kim jest Loki ^^)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Lydia Land of Grafic Credits: 1, 2