4 lip 2016

Co to znaczy "kochać" VIII



   To była długa i wietrzna noc.
   JungKook stał na brzegu i patrzył, jak wszystko pokrywa się mrokiem. Mrokiem, który wypełnił jego samego. Chłopak w milczeniu patrzył, jak świat traci barwy, jak wszystko wkoło przykrywa mgła. Patrzył na to wszystko, co bezpowrotnie tracił. Poranki już nigdy nie będą takie same. Ptaki już nie będą śpiewać tak słodko. Las utraci swoje cudowne brzmienie, swój szum i zapach. Strumienie staną się brudne. Taki właśnie los miał go czekać...tak bardzo kochał ten świat. Kochał to miejsce, ten inny wymiar, tak różny od poprzedniego życia od ciężkich maszyn, smaru, przeszkoleń i strzelania do celu. Zupełnie inne od śmierci, czającej się na ramieniu, od zabijania niewinnych w imię "wyższego dobra", od piekielnego wyziewu czołgowej gardzieli podczas ładowania pocisków. Ten nowy, inny i już umierający świat był taki cudowny. Kochał wszystkie pory roku, każdą burzę i każdy słoneczny dzień. Bo ten świat był pełen piękna, którego nauczył go Jimin. Był pełen jego samego. Gdzieś wysoko w górskich dolinach słyszał jego śmiech, czuł jego zapach podczas rozkwitów kwiatów. I widział fragmenty jego duszy w postaci motyli, które oblegały ciężkie od pyłu kwiaty. Teraz jednak nie było już piękna. Nie było także Jimina. Ten piękny świat właśnie umierał, a on na to patrzył. Podziwiał tę agonię, która go otoczyła. Która zamieniła jego serce w wyjałowioną pustynię.
   Tylko Bóg wiedział, ile czasu spędził w porcie i tylko on, zapewne, był w stanie zrozumieć szalejącą w jego sercu rozpacz. Tylko Bóg, gwiazdy, niebo i morze. Tylko słońce, wschodzące i tworzące liczne cienie oraz księżyc, towarzysz długich, bezsennych nocy. Pory dnia mijały w obserwowaniu horyzontu, który zamienił się w bezwzględnego wroga. We wroga bez sumienia i współczucia. Bez choćby chwili zwolnienia katował osobę, która nigdy nie chciała nikogo zranić, która dopiero nauczyła się żyć w świecie pozbawionym obowiązku zabijania. Dlaczego więc tak bardzo go ukarano?
   JungKook pozostał niezrozumiały dla innych, ludzie patrzyli na niego z żalem, ale i bez zrozumienia. A on jedynie czekał, patrzył pusto w przestrzeń, roniąc ciche łzy, które zasilały morze. Próbował oddychać jałowym powietrzem, ciężkim od zapachu świata, zbyt ciężkim....wielokrotnie jego płuca buntowały się, krztusił się tym powietrzem, które kiedyś było tak drogie, a teraz zatruwało jego ciało. Próbował stawiać kroki, ale ilekroć to czynił, jego ciało, zbyt słabe, by utrzymać własny ciężar, wracało na piasek, nie pozwalając mu zbliżyć się do innych. Jego własna rozpacz, jego własny umysł odcinał go od reszty tego przybytku. Odcinał go od cudzego szczęścia, pozwalając mu niemal tonąc we własnym nieszczęściu.
   Wciąż czekał w porcie, jego uwadze nie umknął nawet jeden statek. Jego, wciąż czujne i przeszywające spojrzenie śledziło twarze ludzi w poszukiwaniu tej jednej, która sprawiłaby, że ocknąłby się z tego marazmu, wyszedłby z tej zgniłej bańki, w jakiej został zamknięty przez siebie samego. Ale godziny mijały, promy przybijały i odbijały, przywożąc ze sobą dla niego jedynie ból. Kolejny dzień minął bezpowrotnie, a JungKook nie drgnął ze swojego miejsca, wciąż patrząc na przerażająco pusty horyzont. Czuł, że pochłania go piasek, że przyciąga go do siebie, by drobne ziarenka zmieniły ciało w rzeźbę bez uczuć, która już na zawsze będzie przyglądała się morzu w poszukiwaniu miłości, która tam, po drugiej stronie lądu, musiała być. Chłopak nie zamierzał się pogodzić ze śmiercią. Przecież znał ją tak dobrze..znał zasady jej gry. Wiedział, że kochała niewinnych, ale skoro zawsze oszczędzała jego...to nie mogła zrobić tego Jiminowi. On na pewno gdzieś tam jest. Czuł to w krwi pompowanej przez słabe serce. W końcu...obiecał. A on jeszcze nigdy nie złamał danej obietnicy, nawet tej najprostszej. Skoro obiecał przeżyć i wrócić...na pewno tak będzie. Być może...zgubił drogę. Utknął gdzieś na krańcu świata. Być może...nie pamięta drogi. Albo nie jest w stanie iść o własnych siłach....może gdzieś tam, na końcu świata, czeka na jego pomoc. W tym momencie, podczas zachodu słońca, po raz pierwszy pomyślał o szukaniu Jimina. Odrzucił od siebie jego śmierć. Na świecie było tyle miejsc, w których człowiek stawał w obliczu pułapki. Lasy, które omamiały odcieniami i swoją różnorodnością. Pustynie, które zmieniały kierunki i mamiły widmami. Stepy, gdzie jałowość roślinności i truchła zwierząt wywoływały depresje. Lodowce, gdzie sekretne jaskinie były piękne i śmiertelnie niebezpieczne. A to tylko początek...było tyle miejsc, tyle wrogich miejsc, krain, ludów i państw. A gdzieś tam mógł czekać ukochany...własnie na niego
   Tej nocy księżyc nie wstał. Nawet gwiazdy, świecące wysoko, wydawały się przyćmione. A JungKook...tym razem nie patrzył bez sensu w przestrzeń. Jego ciało, jakby na nowo uczyło się chodzić. Powoli stawiał kroki na piasku, myśląc niezwykle intensywnie, chociaż jego umysł, po przerażających myślach o stracie, nie był w stanie dobrze funkcjonować. Tracił wątek, uciekał myślami, zapomniał. Jednakże to go nie powstrzymało. Coś mu mówiło, że po prostu musi go znaleźć. Po prostu musi go odszukać, bo on gdzieś tam czeka. Gdzieś tam, może nawet teraz, patrzył na to samo, bezksiężycowe niebo. Być może myśli teraz o nim...tak zachłannie czepia się wspomnień jak sam JungKook.
   Chłopak spojrzał na horyzont, ten sam, który odebrał mu wszystko, a teraz dawał mu nadzieję. Ścisnął mocno w palcach materiał koca, który dostał od zatroskanej pielęgniarki. Odwiedzała go codziennie, próbując zmusić do powrotu do domu lub jedzenia. Starała się także go pocieszyć...teraz poczuł nieco wdzięczności do młodej dziewczyny. Kto wie...może jej cichy i spokojny głos sprawił, że nie oszalał od natłoku myśli we własnej głowie. Wracając do domu, spojrzał w boczną drogę prowadzącą do szpitala. Światła w niektórych oknach wciąż się paliły, widać było cienie poruszających się osób. Na jego twarzy pojawiło się coś na kształt smutnego uśmiechu, gdy przemykał na leśnej ścieżce w wyższą partię doliny, do miejsca, które stanowiło jego melancholijną utopię.
   Wszedł po cichu, od progu uderzony zapachem Jimina. Posiadłość nadal pachniała tym aromatem, przypominając o tym, że kiedyś, nie tak dawno, w tym miejscu żyły więcej niż dwie osoby. Chłopak rozpalił w piecu i poczekał, aż zagrzeje się woda, po czym wlał ją do dużej, drewnianej bali. Szybko się rozebrał i wszedł do wanny, wzdychając z przyjemności. Przyjemne ciepło, które rozeszło się po przemarzniętym ciele stanowiło odskocznię od mrozu kilku ostatnich dni w porcie. JungKook objął kolana ramionami, patrząc na ogień migający w tafli. Był roztrzęsiony. Osamotniony. Wybrakowany. Miał wrażenie, jakby wszędzie było dla niego zbyt dużo miejsca. Jakby przestrzeń wymagała od niego drugiej osoby, która wypełniłaby ją ciepłym ramieniem i słodkim zapachem korzennych przypraw. Zacisnął mocniej ramiona, czując, jak ciepło wody szybko wyparowuje z jego ciała. Wziął więc szybką kąpiel i przekradł się na palcach do sypialni ukochanego. Nie ubierając na siebie stroju do snu, zwinął się w kłębek, przykrywając się kocem i tuląc do siebie hanbok Jimina. Jego zapach prawie uleciał, jednak chłopak nie mógł przestać tego robić. Ściskał między palcami materiał, który sprawiał, że czuł chociaż odrobinę bliskości. Choćby jej mentalne wrażenie.
   Patrząc w ciemność, głaskał klapy stroju, myśląc o tym, że go odnajdzie. Musiał go odnaleźć. Musiał. Przecież stanowił część jego. A nikt nie będzie w stanie długo żyć tylko w połowie. Przeżył cztery okropne lata...cztery zbyt długie jak dla młodego mężczyzny, który ledwo zrozumiał miłość, ledwo jej zasmakował. Smak pocałunków Jimina, tak długo zakazany...zdążył tylko zidentyfikować to słodkie uczucie. Zdążył jedynie musnąć skórę mężczyzny. Zdążył się pożegnać z dziewictwem tak, jak powinno to być zrobione. Zdążył pożegnać młodość, wstępując na zupełnie nową drogę. I wszystko to zostało mu odebrane tak po prostu. Nikt się nad nim nie zlitował. Wszystko mu zabrali, nie pytając o zdanie i nie patrząc na łzy. Więc, jeśli gdzieś na świecie istniała sprawiedliwość, to tam był ukochany. Czekał na niego. Wierzył, że go odnajdzie. A on nie mógł sprawić mu zawodu.
   Sen przyszedł szybko, zbyt niespokojny, by można go było zaliczyć do udanych. Miał po raz kolejny ten sam koszmar, ten, od którego nie mógł się uwolnić. Ponownie widział pustkowie, stepy porośnięte jedynie jałową trawą. Na horyzoncie nie było niczego, po za ciemnym, burzowym niebem pod wieczór. A on biegł, targany wiatrem, w mundurze i bronią przytroczoną do pasa. Biegł, słysząc wybuchy w oddali, czując odłamki uderzające o jego ciało. Czuł, że lepiej byłoby zawrócić. Całe jego ciało kazało mu to uczynić. Wszystko w nim krzyczało i błagało o powrót do bezpiecznego miejsca. Ale on tego nie mógł zrobić, musiał biec, bo w oddali słyszał jego głos. Słyszał ciche słowa kogoś umierającego. "Uratuj mnie". Przyspieszył biegu, nie zważając na to, jak bardzo słabł. Tracił siłę w nogach, jego wzrok rozmazywał się lub kompletnie go tracił. "Uratuj mnie". Odrzucił broń, słysząc głośny wybuch. Odrzucił hełm ochronny i ciężką kamizelkę, wyciskając ze swojego ciała ostatnie siły. "Uratuj mnie". Dobiegł do drzewa, skąd słyszał głos. Ale Jimina tu nie było. Były jedynie okrwawione bandaże zwisające z uschniętych gałęzi. Znalazł jego mundur, cały w strzępach i krwi, osmalony w wielu miejscach. Zaczął histerycznie oddychać, poczuł, jak jego serce zatrzymuje się w piersi. Łzy zaczęły kapać na resztki munduru, nie pozwalając mu się uspokoić. Popadł w stan, z którego już nie było powrotu. Był gotowy umrzeć, czuł to w każdym fragmencie ciała.


- Za późno, JungKook. Zobaczymy się po drugiej stronie.

   Wyrwał się ze snu z tym samym krzykiem, który towarzyszył mu niemal każdej nocy. Dom, który odpowiedział mu ciszą, słuchał jego łez i cichego szlochu. Drżał, nie mogąc się uspokoić, nie chcąc i nie potrafiąc. Zachłannie tulił do siebie hanbok, jakby stanowił dla niego ostatnią świętość, jedyne, co go ratowało znad przepaści jego własnego umysłu. Łzy spływały po jego twarzy nieprzerwanym strumieniem aż do wschodu słońca, nie pozwalając mu zmrużyć oka. Ostatnie słowa usłyszane głosem ukochanego skutecznie wzbraniały go od snu. Musiał go odnaleźć. To była kwestia jego życia i śmierci. Gdy tylko słońce pojawiło się na horyzoncie, niemal wyskoczył z łóżka, pakując do podróżniczego plecaka najpotrzebniejsze rzeczy. Biegał między pokojami, przecierając zapłakane oczy i powtarzając sobie, że czas Jimina może się kończyć.W posiadłości co chwilę było słychać jego krzyki, szamotaninę. Walczył sam ze sobą, jednak nie zamierzał się wycofać. Nie mógł. Ukochany go potrzebował. Musiał natychmiast ruszyć na poszukiwania.
   Wybiegł z posiadłości, żegnając się z tym miejscem z jakimś bólem w sercu. To był jego dom. Miejsce z najpiękniejszymi wspomnieniami. Miejsce emocjonalnie związane z Jiminem, które...musiał opuścić. Dla niego. By już nigdy więcej nie być samotnym. Wyminął główną bramę z uczuciem, że, być może, już nigdy nie zobaczy tego miejsca. Być może to był ostatni raz, gdy zamykał za sobą drewniane wrota. JungKook zatrzymał się jeszcze na chwilę, opierając czoło o bramę i zamykając oczy. Pamiętał, jak bardzo się bał pierwszego dnia. Pamiętał, jak dbał o niego, dopóki nie przywykł. Pamiętał, jak troskliwie zajmował się raną. Jak go kąpał i ubierał. Jak zmieniał kompresy na czole. Pamiętał łapanie motyli w ogrodzie. Babie lato. Słońce ogrzewające ziemie. Śnieg na starej wiśni. Deszcz zamieniający ogród w jezioro. Zacisnął dłoń w pięść i dotknął murowanego płotu. Pamiętał, z jaką czułością kreślił linie na jego ciele. Jaki delikatny był, gdy w niego wchodził. Jakie przyjemne były jego pocałunki. Ile rozkoszy czerpał z każdego pchnięcia. Poczuł, jakby jego płuca zaprzestają swojej pracy. Drżąc, odsunął się od drzwi. Powoli, wciąż patrząc na posiadłość, wycofywał się w stronę drogi prowadzącej do miasta. Dopiero wchodząc między drzewa, odwrócił wzrok.
   Jego kroki były powolne, ociężałe. Żegnał się z tym, co znał. Jaki świat go czekał? Gdzie zajdzie, by odszukać ukochanego? Czy zazna palącego słońca Sahary, która będzie chciała go pogrzebać żywcem wśród piasku? Czy utonie w zieloności lasów deszczowych, nie zauważając niebezpieczeństwa i jadowitych zwierząt? Nie znał odpowiedzi, ale nie czuł także strachu. Skoro Jimin to przeżył, on także to zrobi. Da radę. Musiał dać. Obiecał to sobie. Obiecał to jemu. Obiecał to, kiedy się w nim zakochał, nawet nie świadomy tej pięknej, wiecznej jak otaczające go lasy, obietnicy.
   W zamyśleniu dotarł do miasta. Zatrzymał się jednak na obrzeżach i po krótkim zastanowieniu, skierował się do szpitala. Chciał podziękować jedynej osobie, która zainteresowała się nim. Która nie była zimna i obojętna na świat, który zapomniał przez wojnę, czym jest troska i wiara. Oddał koc, który od niej dostał i został skierowany w stronę deptaka, gdzie młoda pielęgniarka miała być. Z cichym podziękowaniem opuścił szpital, kierując się w stronę portu, a stamtąd w wydzieloną część zarezerwowaną na odpoczynek w cieplejsze dni. Był tutaj park, ustrojony drzewami owocowymi i uroczymi alejkami, z zdobionymi, metalowymi ławkami co kilka metrów. Na jednej z takich ławeczek siedziała młoda dziewczyna. JungKook wziął głęboki oddech i przysiadł się do niej, przerywając lekturę.

- Przepraszam. I dziękuję.

- Przepraszasz? Dziękujesz? Za co? - Spojrzała na niego, nie rozumiejąc. - I co to za strój? Wyjeżdżasz?

- Przepraszam za to, jaki byłem. I dziękuję za to, że zainteresowałaś się kimś, na kogo nikt nie zwrócił uwagi. Gdyby nie ty...być może teraz byłbym gdzieś na dnie morza. - westchnął, patrząc na horyzont. Dopiero po dłuższej chwili odezwał się ponownie. - Na tej wojnie....zaginał ktoś, kogo muszę odszukać. Bez niego jestem niczym...bez niego nie potrafię żyć. On gdzieś tam na mnie czeka, wiem to. Obiecał mi przeżyć. A on nie łamie danego słowa, dlatego muszę go odszukać.

- Posłuchaj...wiem, że chcesz w to wierzyć, wiem, że potrzebujesz tej wiary...ale to nie przywróci mu życia. Jeśli nadal nie wrócił...oznacza to, że...

- Wiem, co to oznacza. - przerwał dziewczynie, czując w piersi tornado. - Wiem, co wszyscy pomyślą. Ale wiem także, że żyje. Czuję to w sercu. Tak, jakby moje własne odbijało się echem w jego piersi! Wiem, że wszyscy będą powtarzać, że to zbędny trud. Ale muszę spróbować. Muszę umrzeć z myślą, że zrobiłem wszystko, co tylko się dało, by sprowadzić go do domu.

   Dziewczyna patrzyła, jak brunet wstaje i poprawia hanbok. W jego oczach było tyle zaciętości...jak bardzo musiał kogoś kochać, by, mimo tak młodego wieku, próbować przemierzyć cały świat w poszukiwaniu jednej osoby. Obserwowała, jak ten ruszył w stronę portu. Wyglądał tak, jakby stawał na przeciw naturze i bogom, gotowy przejść przez wszystko i wszystkich. Odczuła podziw dla niego. Wydawał jej się taki niepozorny, taki...złamany. A okazał się kimś, kim nie byli już ludzie tej epoki. Widziała go w zupełnie innym świetle...patrząc na niego, jak idzie w nieznane, szargany chłodną bryzą czuła się tak, jakby patrzyła na ostatniego bohatera tej wojny. Jedynego niestrudzonego, nie do złamania, nie do zatrzymania...kierowana instynktem, poderwała się ze swojego miejsca i dobiegła do nieznajomego.

- Poczekaj, proszę! - krzyknęła, łapiąc go za ramię i patrząc w jego zaskoczoną twarz. - Proszę...proszę, weź to ze sobą. 

- Ja...dziękuję. - jego głos wciąż był cichy i zaskoczony. Patrzył, jak dziewczyna rozpina z szyi łańcuszek i wyciąga coś w jego stronę. Posłusznie wyciągnął rękę, by po chwili wyczuć ciężar upadającego przedmiotu. Nieśmiało otworzył rękę i poczuł, jak krew odpływa z jego twarzy. Minęła długa chwila, zanim był w stanie otworzyć ponownie usta. - S-skąd to masz?

- Dostałam to od jednego z rannych żołnierzy, którzy wrócili kilkanaście tygodni przed zakończeniem wojny. Powiedział, że dzięki temu wrócił do domu...może tobie także to pomoże.

- Gdzie on jest?! - JungKook złapał dziewczynę za ramiona, nie siląc się na delikatność, zbyt oszalały od myśli, które pojawiły się w jego głowie.

- L-leży w szpitalu...jest w śpiączce niemal cały czas od swojego powrotu...s-sala główna...

   JungKook przytulił dziewczynę mocno do piersi, po czym zaczął biec w stronę szpitala, ściskając w dłoniach wisiorek. Nie patrzył, jak biegnie, czy wpada na ludzi czy nie. Po prostu biegł, jak najszybciej. Czuł się dokładnie tak, jakby ponownie przyszedł do niego sen. W sercu czuł tą samą nadzieję, a w uszach niemal pobrzmiewało mu słodko łudzące "uratuj mnie". Łzy rozmazywały mu wzrok, ale nie potrafił się zatrzymać. Biegł, mimo, że jego płuca zalały się ogniem. Jego palce mocniej zacisnęły się na wisiorku, gdy odrzucał plecak po tym, jak wybiegł z głównych zabudowań miejskich.  Wisiorek niewielkiego lisa o onyksowych oczach, który zdobił jego nadgarstek. Wisiorek, który był idealna kopią rodzinnej pamiątki, jaką zostawił mu Jimin wraz z listem.

2 komentarze:

  1. Miałam takie przeczucie, że Jungkook chce pędzić w nieznane, żeby znaleźć ukochanego, a ten tak naprawdę leży w szpitalu xd
    Super rozdział i czekamna kolejny ^^

    http://cnbluestory.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Jejku proszę o kolejny ;-;
    Świetnie piszesz i mam nadzieję, że w przyszłości będzie to coś więcej niż fanfictiony i naprawdę zostaniesz pisarką, ponieważ robisz to świetnie. Twoje opisy wszystkiego są takie, jakbyś to kiedyś naprawdę przeżyła. Musisz mieć bardzo wielką wyobraźnie z której na pewno jesteś dumna, a jak nie, to powinnaś.
    Weny ~A

    OdpowiedzUsuń

Lydia Land of Grafic Credits: 1, 2