20 lis 2016

Co to znaczy "kochać"? XI - love never dies


   Czas wciąż biegł. Minęły ostatnie dni wiosny, by ich miejsce zajęło zaskakująco upalne lato. Coraz więcej chwil ludzie spędzali na podwórzach, wśród innych, wciąż świętując, choć minęło już tyle miesięcy od koszmaru całego świata. Niemal co noc skwer na plaży rozświetlały tłumy ludzi przy ogniskach czy puszczaniu latarni przez dzieci. Niektórzy wciąż czekali na powrót bliskich - matki i żony patrzyły w bezkresną dal w poszukiwaniu swoich synów, mężów... Ich los wydawał się tragedią, ale był nieporównywalny z tym, co działo się w niewielkiej posiadłości ukrytej na wzgórzu wśród drzew. Świat tam stał się cichym miejscem. Cichym i obumarłym, dzielącym się na dni Jimina i noce JungKooka. Żadne nie chciało się przyznać, jak decyzje drugiego destruktywnie pływały na pierwszego. Zachowywali się jak dzieci we mgle, które pogubiły części niezwykle ważnej układanki. Nawet nie zauważyli, jak bardzo i jak instynktownie się potrzebują. Nocami młodszy podglądał ukochanego, chociaż jego serce krwawiło mocniej, niż się spodziewał. Dniami starszy zawsze zatrzymywał się przy drzwiach swojego podopiecznego, nasłuchując jego powolnego oddechu. Czas mijał, wzmagając ich tęsknotę, a oni nie potrafili przyznać sami przed sobą, że zachłannie siebie potrzebują. Że ich serca i ciała tęsknią za bliskością.
   Ciężko jest pojąć komuś, kto nie zaznał piekła wojny, czym ona jest. Jimin widział to każdego dnia w sobie, w odbiciu swoich oczu w lustrze, w swoim okaleczonym ciele. Nie potrafił doszukać się w sobie tej osoby, którą był kiedyś. Nie potrafił się uśmiechnąć tak jak kiedyś, nie potrafił wygnać ze swoich oczu mroku. Nie potrafił się pozbyć niedowładu kończyn i widoku blizn. Nie potrafił się pogodzić z koszmarami i swoimi czynami. Nie wiedział jednak, że w pewnych oczach wcale się nie zmienił. Że dla kogoś wciąż był tym samym hyungiem, tym samym człowiekiem. Jedna osoba na tym świecie nigdy nie będzie widziała w nim potwora. Jimin nie wiedział, że JungKook oddał mu swoje serce w całości w momencie, w którym go uratował. Oddał mu swoją duszę na przechowanie, by na zawsze pozostać blisko, niezależnie od tego, co ich po drodze spotka. Dla tego dziecka Jimin był najcudowniejszym prezentem na świecie, a jego powrót z wojny najcudowniejszym darem. To właśnie starszy dawał mu nadzieję. To jego obietnica pozwalała mu przetrwać cały ten czas. Nic innego. Bez słów zapisanych jego pismem, czytanych po milion razy nie wytrwałby tak długo.
   Opiekun nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ranił to dziecko, zamknięte w ciele mężczyzny, jakiego zastał po swoim powrocie. Nie rozumiał, jak jego decyzje na niego wpływały. Myślał, że robi dobrze. Widział w sobie zbyt dużo ran, zbyt dużo skaz i zniszczenia, by pojąć, że jego serce i dusza wciąż są te same i to one, w całości, są kochane przez JungKooka. Ale czy możemy go winić? Patrzył w lustro i widział kalekę, chorego od wspomnień i ran, które zostały zadane nie tylko ciału. Patrzył w lustro i widział mordercę, który z zimną krwią zabijał innych ludzi, którzy zostali, podobnie jak on, zabrani rodzinom, wciśnięci w mundury z naszywką flagi i posłani na front przez dowódców grzejących się w bazach. Czuł się wyzuty z moralności, człowieczeństwa...a ktoś taki nie zasługiwał na miłość. Zwłaszcza tak czystą i delikatną jak miłość JungKooka. Decyzjami Jimina nie kierowała nienawiść czy brak serca. Kierował nim tylko strach, że nie jest już godzien tego chłopaka, któremu oddał się w całości, takim jakim był kiedyś. Nie zdawał sobie sprawy z prawdy. Nie wiedział.
   Czas mijał, a oni wciąż byli dziećmi we mgle, coraz bardziej spragnionymi swojego widoku. Jimin w końcu przestał się okłamywać, dlaczego za każdym razem zatrzymuje się przy jego pokoju. Zaczynał akceptować fakt, że nigdy się nie wyzbędzie uczuć do tego czarnowłosego chłopaka. Że musi naprawić to, co zniszczył. Zaczynał rozumieć, że to nie wspomnienia wojny powodują, że w nocy wyrywa się ze snu. Zaczynał rozumieć, dlaczego wciąż patrzy za siebie, jakby oczekiwał tam czyjeś obecności. Zaczynał rozumieć ten ból w piersi, który nie ustępował i nie dawał się leczyć. Zrozumiał, co zrobił, co mógł zaprzepaścić i co mógł zniszczyć. Czuł obrzydzenie do siebie i winił się za to, że stracił go na tak długi czas, a po powrocie do domu, nie pozwolił mu się zbliżyć. Ale czy możemy go winić? Wpierw musiał zaakceptować siebie, by zaakceptować nową rzeczywistość. A nie ma nic trudniejszego, niż powiedzieć swojemu odbiciu w lustrze, że się je akceptuje.
   Zupełnie co innego natomiast działo się we wnętrzu JungKooka. Chłopak coraz bardziej osuwał się w przepaść myśli o tym, że już nie odzyska swojego ukochanego. Że będzie skazany na samotność, żyjąc z Jiminem pod jednym dachem, co wydawało się żartem losu, niezwykle okrutnym i krwawym. Każdej nocy czuł się tak, jakby ponownie budził się w wilgotnej piwnicy, samotny, tuż po cudownej chwili zbliżenia...jego serce ściskało się boleśnie na samo wspomnienie chwil, w których byli razem, w których byli szczęśliwi. Coraz bardziej przyzwyczajał się do myśli, że kiedyś takie życie będzie zbyt bolesne i będzie musiał odejść, by ratować resztki swojego serca i duszy. Był przerażony tym, że takie pomysły przychodziły mu do głowy, ale patrząc na nie zmieniającą się sytuację nie mógł tego od siebie dłużej odrzucać. W jego umyśle ucierał się powoli fakt, że jest czymś niechcianym, niepożądanym. Przyprawiało go to o mdłości, jednak...kto z nas nie pomyślałby o tym, będąc odrzucanym tak bardzo, jak on?
   JungKook starał się jak mógł, ale nie mogło to trwać wiecznie. Wiedział, że w końcu się załamie, nie będzie w stanie spełnić życzenia Jimina. Tak bardzo go pragnął, że odczuwał fizyczny ból nieporównywalny z niczym innym. Chciał zanurzyć się w jego ramionach i już nigdy ich nie opuszczać...tak bardzo chciał. Ale grzecznie trzymał się zakazu mimo cierpienia, robiąc dla niego wyjątek jedynie w przypadku koszmarów sennych starszego. Dla opiekuna zrobiłby wszystko, nawet jeśli musiałby zniknąć z jego życia.
   Jimin bardzo się starał. Każdego dnia walczył ze sobą, próbował przezwyciężyć niechęć do samego siebie. Każdego dnia stawał przed lustrem, patrzył na to, co się z nim stało i próbował przekonać swój umysł, że akceptuje to, że wcale nie zmienił się tak bardzo i jest w stanie kochać JungKooka bez poczucia winy, że odbiera mu jego szansę na normalne życie z kimś innym. Za każdym razem stawało się to odrobinę łatwiejsze, jednak to były mozolne kroki. Mimo wszystko opiekun się nie poddawał. Musiał jak najszybciej naprawić swoje błędy, zanim będzie za późno. Miał świadomość tego, że jeśli się nie pospieszy, jego życzenie się spełni i dojdzie do prawdziwej tragedii, której będzie żałował do końca swojego życia. Jak mógł sobie kiedykolwiek wyobrażać, że bez JungKooka będzie mu lepiej? Przecież kochał go tak bardzo...a teraz równie mocno go ranił. W myślach wciąż odtwarzał swoje postępowanie nie mogąc uwierzyć w hipokryzję i egoizm. Przecież ten chłopak czekał na niego przez cały ten czas. Przez cały ten czas wierzył w niego. Kochał go. Miał nadzieję. A on okazał się bezdusznym potworem, który, prosto w zapłakane oczy, powiedział "odejdź". Niezależnie od tego, jak próbował się akceptować, tego nigdy, przenigdy sobie nie wybaczy.


~*~


   Jeszcze raz spojrzałem na siebie w lustrze, starając się ukryć niechęć we własnych oczach. Była to kolejna próba ostatnich kilku minut, ale nie potrafiłem się poddać. Nie chciałem się poddać. Spuściłem wzrok na swoje kolana, ze wstydu, autonienawiści, niechęci, strachu...nie wiem. Nie potrafiłem zrozumieć siebie, jakby mój umysł tylko w części był mój. Zacisnąłem powieki, momentalnie widząc twarz JungKooka, kiedy po raz pierwszy odtrąciłem jego pomoc. Dopiero teraz zrozumiałem, jakim potworem się stałem. Ale to nie wojna go ze mnie uczyniła. To mój strach i moja nienawiść do samego siebie. Jak mogłem go odtrącić...? Jak mogłem pomyśleć, że bez niego kiedykolwiek będzie mi lepiej? Bez niego byłem niczym...bez niego byłem tylko pomiętą kartką papieru rzuconą na zapomnienie gdzieś w kąt. Dlaczego byłem takim idiotą? Dlaczego tego wcześniej nie zauważyłem?
   Podniosłem głowę, ponownie patrząc w swoje odbicie. Starałem się pewnie patrzeć sobie oczy, powstrzymując drżenie wewnątrz mnie. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Tuż za ścianą spał ktoś, kto był dla mnie ważniejszy od samego siebie. Musiałem się z tym uporać, pogodzić się z tym, jak teraz wyglądam, jaki jestem. Akceptacja przychodziła wszystkim z trudem, a ja...a ja straciłem tak wiele. Nie mogłem jednak sobie pozwolić na stratę czegoś jeszcze. Zwłaszcza, że była to rzecz najważniejsza w moim życiu, którą na jedną, przerażająco długą chwilę straciłem z oczu.
   Nieśmiało podniosłem się ze swojego miejsca, z trudem stając pewnie na nogach. Wciąż nie czułem się pewnie w swoim ciele, ale to nie było ważne. Nie mogło mi to odebrać najważniejszej rzeczy sprzed oczu - odebrać mi ostatniej szansy na odzyskanie JungKooka. Nieśmiało stanąłem przez drzwiami jego pokoju, czując się niemal tak, jakbym cofnął się o wiele lat, aż do wczesnego dzieciństwa, kiedy każdego ranka stawałem przed drzwiami sypialni rodziców i miałem sprawdzić, czy wrócili do domu. Czułem ten sam lęk, który uczepił się mojej skóry niczym rzep ubrania, uporczywie nie chcąc odejść mimo usilnych prób. Moja ręka wciąż wsiała na poziomie klamki, drżąc w powietrzu, gdy próbowałem ją zmusić do dotknięcia drewna, tak jak przed laty. Dlaczego nie potrafiłem tego zrobić?
   Wziąłem głęboki oddech. I jeszcze jeden. I jeszcze. I jeszcze. I jeszcze. Moje tętno powoli zwalniało, przekonując mnie, że jestem w stanie to zrobić. Dłoń powoli zbliżała się do wyżłobienia w ramie, ostrożnie, jakby coś mogło sprawić, że stracę palce. Nerwowo dotknąłem drewna i przesunąłem je, wchodząc do pokoju. Otworzyłem oczy, uświadamiając sobie, że są one zamknięte. Nic się w tym pokoju nie zmieniło....na regale stały książki, na biurku, w równych rzędach, piętrzyły się notatniki z naszych lekcji i wypraw. Metalowa lampa wciąż rzucała cienie na ściany, wypalając się powoli. Kurz delikatnie mienił się w świetle niewielkiego płomyka, jakby chciał nadać chwili odrobinę mistyzmu. Jednakże, nic nie pozwoliło mi przestać krwawić, nawet najpiękniejszy moment. Moje ciało na chwilę zmiękło, zmuszając mnie do upadku na kolana. Przyłożyłem trzęsącą się dłoń do szybko bijącego serca i spuściłem głowę, pozwalając, by coś umierało we mnie dalej.
   NIc się w tym pokoju nie zmieniło.
   Był zakurzony, bezimmienny...i pusty.
   Łóżko było zimne od wielu godzin bez żadnego ciała w pobliżu.

~*~


   Wpatrywał się w tą dal tak długo, że doskonale znał każdy jej element. Patrzył na niego wtedy, kiedy czekał na Jimina dniami i nocami, próbując dostrzec na horyzoncie statek, który go przywiezie. Dostrzegał takie szczegóły, jak kilka usuniętych skał z dalekiego brzegu zatoki, jak wymienione deski pomostów. Rzeczy się zmieniały, ale on wciąż czuł się tak jak podczas tych bezsennych nocy, kiedy modlił się do nieznanych bóstw o litość. Wyrzucił kolejną kupkę trawy w powietrze, przyglądając się, jak odlatują. Czy teraz także powinien prosić? Czy teraz także powinien płakać? Miał wrażenie, że w jego oczy wyschły, nie miały już ani jednej łzy. Czuł się ciężko, jednak oceany łez, których pragnął, nie przychodziły, nie chciały dać mu ulgi. Wyrwał kolejne źdźbła z zielonego trawnika i posłał je w stronę morza. Wydawać by się mogło, że nie tak dawno temu dowiedział się tutaj o tym, że jego ukochany żyje. Ale żyło tylko jego ciało, a serce...serce już wtedy umierało, skazując go na ten los. JungKook poczuł ucisk tak wielki, że zgiął się w pół, z trudem łapiąc powietrze. Szary, otaczający go świat wydawał się obcy, podobnie jak on sam, podobnie jak Jimin, jak wszystko. Nic nie było takie same, wszystko się zmieniało, a los okrutnie sobie z niego żartował, karmił się jego cierpieniem.

- JungKook? Co ty tutaj robisz? - znajomy głos i ciepły dotyk sprawił, że podniósł głowę. Zawdzięczał tej pielęgniarce Jimina, ale teraz...nie mógł szczerze spojrzeć jej w oczy. - Coś się stało? Okropnie wyglądasz...

   Wiedział o tym. Jego cera już dawno przybrała niezdrowy odcień, pod oczami widniały głębokie, ciemne sińce, a postura z wyprostowanej i silnej zmieniła się w przygarbiona i słabą. Jadł coraz mniej i coraz mniej o siebie dbał. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio trzymał w dłoniach kij, z którym mógłby wykonywać kolejne figury, których nauczył się za starych, przedwiecznych czasów. Ale czemu się dziwić...ten tryb życia, ten stres, nerwy i łzy nie pozwalały na nic innego. Z dnia na dzień czuł się coraz gorzej, czuł się tak, jakby opuszczały go wszystkie siły. Wstanie z łóżka stawało się coraz bardziej skomplikowane, co dopiero mówiąc o wyjściu z domu....jego dzisiejsza ucieczka była efektem kilkunastodniowych zmagań, które cudem udało mu się wygrać.
  Spojrzał na swoje dłonie, czując ciepło ciała młodej kobiety przy swoim boku. Było tak dziwne...tak dawno nie czuł przy sobie kogoś innego, kogoś, kto byłby na wyciągnięcie ręki. Z jego oczu wreszcie popłynęły łzy, które ukrył w rękawach. Płakał, nie wiedząc, dlaczego tak właściwie to robi. Już dawno pogodził się z myślą, że go stracił. Pogodził się z myślą, że musi odejść. A jednak łzy wciąż płynęły, wciąż go raniła obojętność, wciąż odtrącał od siebie tą część, która mówiła, że to koniec. 
   Jego gorący żal musiał znaleźć ujście. Słowa wydostawały się z niego, kalecząc gardło, raniąc duszę, serce, uczucia, które nieśmiertelnie do niego żywił. Zdania układały się w mroczną historię o stracie, przewyższającej swoją rozpaczą nie jedną opowieść trubadura. Został uważnie wysłuchany, nie tylko przez towarzyszkę, ale także przez niebo, bogów świat...przez wszystkich, którzy chcieli wysłuchać jego tragedii i zrozumieć jego żal.
   Mówił o wszystkim, nawet o tym, czego nie chciał mówić na głos. Zaczynał od środka, by skończyć na początku i podsumować to końcem. Wybuchał płaczem, urywając słowa tnące powietrze i gardło. Wyrzucał z siebie cały żal, każde słowo tworzyło historię bólu i cierpienia, której jego serce już nie wytrzymywało. Z jego gardła wypadały kolejne, coraz gorsze słowa, przerywane chwytaniem oddechu, jednak nic go nie mogło już zatrzymać. Nie, kiedy znalazł kogoś, komu mógł to wszystko pomóc. Wydawać by się mogło, że obca kobieta rozumiała go tak dobrze, jakby znali się miliony lat...jak bardzo łączyła tragedia zupełnie nieznanych sobie.
   Kiedy skończył, poczuł, jak pielęgniarka przytula się do jego boku. W milczeniu pełnym zrozumienia siedzieli obok siebie. JungKook po raz pierwszy od dawna miał tak lekkie serce. Po raz pierwszy uderzenia serca w piersi nie sprawiały nieznośnego bólu.

- Nie poddawaj się, JungKook. - dziewczyna zacisnęła rękę na jego kolanie. - Nie pozwól sobie przegrać tej wojny. Straciłam wszystko, moi bliscy odeszli w pierwszej wiosny. Dlatego nie pozwalam ci opuścić gardy, rozumiesz? Już, wstawaj! Idź do niego!

~*jimin*~

   Ile godzin już minęło? Przestał liczyć.
   Za oknem zaczynało zachodzić słońce, wszystko go bolało.
   Zamknął powieki, czując pieczenie przesuszonych oczu. Wszystko go bolało od leżenia na podłodze.
   Zakrył ręką twarz. Czy można umrzeć z rozpaczy? Miał nadzieję, że tak. Chciał tego. Czy zostało mu coś innego? Stracił go, zgodnie ze swoim jakże okrutnym życzeniem. Już nie było go przy nim i nie będzie. Już go nie dotknie. Nie poczuje jego ciepła. Nie usłyszy tego słodkiego głosu. Nie wtuli się w niego, szukając ciepła.
   Kolejne łzy spłynęły mu po policzkach. Czuł się prawdziwym potworem. Nie był nim na wojnie. Nie wtedy, gdy zabijał niewinnych. Dopiero teraz czuł się prawdziwym potworem, tu, w zaciszu rodzinnych ścian, gdy odepchnął to niewinne dziecko, które uratował, wychował i pokochał, ucząc wszystkiego, co sam potrafił. Nauczył go kochać, tylko po to, by odtrącić...tak, zasłużył na miano potwora. Dlaczego nikt go jeszcze nie zabił? Powinno stać się to dawno...wtedy by go nie skzywdził, prawda? Nie zranił jego, wychowanego na miłości jego serca. Jak mógł się łudzić, że sobie poradzi bez niego? Jak mógł sobie mówić, że tak będzie lepiej? Odtrącił go wtedy, kiedy najbardziej chciał okazać mu swoją miłość. Jak mógł wierzyć, że dzięki temu pokocha kogoś innego?
   Był potworem.
   Głupcem.
   Kolejny skurcz w piersi wymusił na nim podniesienie się z ziemi. Nie mógł tu zostać, nie mógł siedzieć między wspomnieniami. Spędził tutaj piękne lata....piękniejsze te, które były ich wspólnymi. Zaczął się śmiać w rytmie spływających z jego twarzy łez.
   Był potworem.
   A potwory nie mogą żyć na świecie
   Kiedy minął korytarze i ogród? Rozmazało się to w jego pamięci. Z resztą, nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Miał swój cel, cel, który musiał osiągnąć. Życie tak łatwo się odbiera. Potrafił to zrobić. Nawet sobie. Powtarzał to, zmagając się jedną ręką z zamkiem w bramie. Jego ciężkie kroki odbijały się echem między drzewami, gdy mijał mury swojego domu. Wcisnął klucz w szpary drewna. Niech tu zamieszka, jeśli kiedykolwiek wróci. To było jego miejsce na świecie. Zawsze było, ktoś wcześniej, w przeznaczeniu, zapisał je mu. Niemal z czułością dotknął bramy, przypominając sobie ten dzień, kiedy wniósł jego zakrwawione ciało przez próg, pieczętując tym samym ich los. Jak nostalgicznie...może kiedyś tu wróci i także o tym pomyśli. Może spojrzy tak jak on na te mury i zapomni o tym, jaką krzywdę mu wyrządził przed laty. Może.
   Z trudem stawiał kroki na kamiennej ścieżce prowadzącej w dół doliny. Płuca tak szybko potrafią się wypełnić wodą...tak, to był dobry pomysł. Szybki, ale jednocześnie bolesny, wystarczająco okrutny dla kogoś takiego jak on. Tak przynajmniej myślał, stawiając z trudem kroki.
   Ktoś biegł, ale to ignorował. Jego myśli wędrowały między klifem a nabrzeżem, zastanawiając się, co będzie dla niego większą karą. Roztrzaskanie się o skały wydawało się w tej chwili takie kuszące...tak, podjął decyzję. To będzie dla niego idealna kara.

- Zatrzymaj się w tej chwili!!

   Spełnił rozkaz niemal automatycznie, nie podnosząc głowy. Krew w jego żyłach zwolniła swoją wędrówkę po organizmie. Znał ten głos. Ten słodki, jeszcze nieco dziecinny głos. Wiedział, jak piskliwy się stawał, gdy opanowywały go emocje. Wiedział, jak kusząco może szeptać do ucha. Dlaczego bogowie go tak karzą? Niemal czuł ciepło jego ciała. Czy to omamy czy prawda? Granica jest tak cienka...
   Poczuł szarpnięcie. Momentalnie stali przed sobą, patrzyli sobie w oczy, tak samo zaczerwienieni od płaczu. Zanim zdążył wziąć chociażby oddech, poczuł pieczący ból po uderzeniu w policzek. Zasłużył, wiedział o tym, dlatego nie zareagował. Pozwolił także na kolejne uderzenie, po drugiej stronie twarzy.

- Pierwszy za to, że mnie odrzuciłeś. - jego głos był głosem kogoś, kto biegł możliwie jak najszybciej, by dotrzeć na to miejsce. - Drugi za to, że chciałeś odejść. A to...za to, że mnie w sobie rozkochałeś.

   Spodziewał się kolejnego uderzenia, jednak zamiast niego jego zimne wargi zostały rozgrzane pospiesznym i gwałtownym pocałunkiem. Otworzył szeroko oczy, jednak więcej nie potrzebował. Objął to dziecko, które po raz kolejne uratowało go znad przepaści i przyciągnął do siebie, tak blisko, jak tylko się dało. Pocałunek zmienił się, momentalnie przelane zostały w niego uczucia obu stron. Był oskarżeniem i słodkim wybaczeniem. Winą i karą. Ogniem piekielnym i niebiańskim dotknięciem. Zapowiedzią i przestrogą.
   Upadli na ziemię, nie przerywając. Nie mogli teraz przerwać. Zbyt długo na to czekali.
   Świat przestał istnieć. Czas zatrzymał się w swoim biegu między ich ciałami. Pierwszy raz od dawna, wśród drzew starych jak świat, stał się cud.



   Nie zawsze przeznaczenie się spełnia, ale w ich przypadku, wszystko zostało dokończone, chociaż nie bez łez i trudu, bólu i cierpienia. Niejednokrotnie naznaczeni najgorszym, mieli teraz dożyć słodkiej starości, blisko siebie, w cieple kominka podczas długich zim i w ciepłych źródłach wśród letnich promieni słońca.

   Już nigdy się nie pokłócili. Nigdy nie podnieśli na siebie głosu. Żyli w szczęściu i zgodzie, pamiętając o koszmarach tamtych lat. Nigdy nie powtórzyli swoich błędów. I kochali się do ostatnich swoich dni.
   W domu, z daleka od nadmorskiej mieściny, założyli sierociniec dla wszystkich ofiar wojny. W ich domu nigdy nie było tyle śmiechu i dobroci. To jedno małe miejsce wydawało się wyrwane od zła świata, a zawdzięczało to miłości dwóch osób, które poznały się przez przypadek, zakochały się przez przypadek i oddały się sobie całkowicie przez przypadek. W ich domu, pełnym zawsze roześmianych twarzy dzieci, dobrze się wiodło przez długie lata, nawet wtedy, kiedy ich skóra, naznaczona słońcem, wiatrem i ciężką pracą zaczęła się starzeć.
   Jimin pierwszy odszedł z tego świata. Zbyt młodo dla JungKooka. Ale nigdy nie cierpiał z tego powodu. Ponieważ wiedział, że ukochany spełnia obietnice. A przed swoją śmiercią złożył mu jedną, równie ważną jak tą, którą złożył mu, idąc na front.


"Nie płacz. Nigdy cię nie opuszczę. Będę na ciebie czekał choćby do końca świata."

A dziecko, które wciąż w nim żyło, wiedziało, że to prawda. Więc czekał, pielęgnował to, co zaczęli, a gdy nadszedł czas, z uśmiechem pożegnał się z tym światem.
I z uśmiechem spotkał się z ukochanego.


Gdzieś na końcu świata, nie wiadomo gdzie, wśród lasów, blisko starej kaplicy, stoi nagrobek. Imiona już dawno zatarł czas, ale inskrypcja, wypełniona czarnymi, szklistymi kamieniami, przetrwała i głosiła dla przyszłych pokoleń:
"Miłość nigdy nie umiera"


[THE END]

1 komentarz:

  1. Bez żadnych wątpliwości mogę stwierdzić że to najlepszy ff jaki w życiu czytałam (a było tego sporo). W miarę czytania kolejnych rozdziałów naprawdę bałam się że skończy się tragedią czego bym nie przeżyła. Ku uciesze dla mojego wrażliwego serca skończyło się dobrze. Oczywiście na końcówce poryczałam się jak głupia (nie pierwszy raz z resztą) Bardzo dziękuję za to opowiadanie <3 Uważam że naprawdę wspaniale piszesz i życzę weny ;)

    OdpowiedzUsuń

Lydia Land of Grafic Credits: 1, 2