20 sty 2017

~ Hitchhiking

~ zamówienie anonimowe ~

   Przed nami rozpościerała się droga. Nie było nic więcej. Tylko zmieniający się krajobraz, kurz spod opon, muzyka ze starych, podniszczonych kaset...i my dwoje. My dwoje na przednich siedzeniach starej impali, otoczeni kawałkami papierowych opakowań z przydrożnych barów dla truck'ersów, w delikatnej mgle z dymu papierosowego, tworzącego senne miraże o północy. Nasze dłonie splecione na manetce zmiany biegów, wystrzępione rękawy zbyt dużej, jeans'owej kurtki, zawieszonej na moim siedzeniu, muskające moje ramie, imitują delikatną pieszczotę. Zachód słońca, oświetlający wszystko dookoła i odbijający się od zakurzonej karoserii, rzucający tęczowe refleksy na czarny, gorejący jak lawa, asfalt. Coraz chłodniejsze powietrze arizońskiej pustyni zmusza nas do postoju. Przyglądam się ze swojego miejsca, przy zniszczonym i dawno opuszczonym sklepiku, poprawiając się na betonowych schodach, jak sprawdza dach, upewniając się, że wytrzyma całą noc, nawet przy burzy piaskowej. Uśmiecham się, widząc skupienie i sposób, w jaki jego język zabawia się z patyczkiem od lizaka, nieodłącznym towarzyszem. Zerkam na zegarek. Wskazówki nawet nie drgnęły, szkło wciąż jest pęknięte, piasek dostał się w uszczerbki, a mimo to...czas tak szybko mija w jego towarzystwie, niedługo będziemy na miejscu. Trochę mnie to przeraża, jednak zakrywam to pogodnym uśmiechem. Patrzę w rozgwieżdżone niebo z dala od cywilizacji. Gwiazdy nigdzie nie wyglądają tak pięknie, jak na naszych postojach. Blade fragmenty oddalonych mgławic na granatowym niebie, tak jasnym i pięknych...
   Niebo zostaje zasłonięte przez niego. W nieco krzywych wargach trzyma papierosa, dmuchając mi słodkim dymem prosto w twarz. Podnoszę się delikatnie, nie tracąc uśmiechu. Po dziurawych spodniach wieje wiatr, czuję, jak dostaję gęsiej skórki. Na moich ramionach kończy wystrzępiona kurtka, przesiąknięta zapachem potu, smaru i woni tego uzależniającego dymu. Szybkim ruchem odbieram zwitek tytoniu, by samemu się zaciągnąć. Nasze płuca dzielą jeden oddech, pełny niewypowiedzianych słów. Nasz pocałunek tylko przez jedną chwilę jest niewinny. Jego silne ramiona przypierają mnie do drewnianego słupa, podtrzymującego dach werandy, nasze usta agresywnie siebie potrzebują. Czuję, jak moje nogi stają się miękkie, ale się tym nie przejmuję, splatam ramiona na jego karku, moje serce przyspiesza swoje bicie. Jak cudownie...chce się od tego uzależnić. Chce być twój tak długo, jak tylko mogę. Albo nawet dłużej. Chce stać się dla ciebie kimś, chce być czymś więcej, niż zwykłym autostopowiczem. Chce, byś mnie porwał, związał, woził na tylnej kanapie, kochał się ze mną do szaleństwa, aż moje łzy kompletnie wyschną. Chce, być branym siłą, chce, byś słuchał moich okrzyków sprzeciwu, nie zważając na moje zdanie. Chce ci pokazać, że jestem dorosły, że zasłużyłem na każdy twój pocałunek. Moja koszulka opada na ziemię, czarny materiał zmienia się w szary, zajmując swoje miejsce obok zniszczonej, kochanej przeze mnie kurtce. Moje ciało drży, zimne i gorące jednocześnie, lepi się do mnie piach, niesiony przez wiatr, ale nikogo to nie interesuje. Nie jego. Przylega do mojej nagiej piersi swoimi zakazanymi wargami, słodkie pocałunki oplatają w kształt pajęczej sieci moje ciało. Nie ma żadnej litości, kocham to za bardzo, by się sprzeciwić, gdy bierze mnie, jak chce.
   Słońce wita mnie na tylnej kanapie. Znowu jedziemy. Przed nami znowu jest tylko droga. Dojeżdżamy do route 66. O kolejne kilometry bliżej, coraz bliżej...zatrzymujemy się w jakimś malutkim miasteczku na totalnym pustkowiu, wynajmujemy pokój w najtańszym motelu. Jak zawsze, drzemka, szybki, wspólny prysznic, pełen moich nieskładnych jęków, później zakupy w najbliższym markecie. Wozi mnie w sklepowym wózku jak dziecko, rzucając we mnie niezdrowym żarciem w plastikowych pudełkach. Bierzemy zapas wody, widzę, jak pod moją ukochaną kurtką chowa kilka malutkich buteleczek alkoholu. Na ten widok jedynie się uśmiecham, wiedząc, co dalej robić. Jak zwykle, przy kasie robimy małe przedstawienie, kradzież udaje się bezbłędnie, zdobywamy darmowe buteleczki i część przekąsek. Wracamy do motelu, gdzie wszystkie zakupy trafiają do bagażnika i znowu na trasę, zatrzymując się na kilku wsiach nocą, by ukraść paliwo. Z wężykami i pustymi butelkami zakradamy się do ciągników i traktorów, spuszczając benzynę, której smak pozostaje przez dłuższą chwilę w moich ustach. Uciekamy bardzo szybko, przelewamy paliwo, zgniatamy plastikowe dowody zbrodni, które kończą w przydrożnym rowie. Jedziemy dalej, nie ma czasu się zatrzymywać.
   Kupioną przed wyjazdem pocztówkę wkładam do składzika, pełnego podobnych kartek z całych Stanów, z każdego głupiego miasteczka, miasta i wsi. Od kiedy ruszyliśmy. Od kiedy stanąłem na drodze, pobity, ze starym aparatem zwisającym z ramienia, ściskając w palcach śpiwór i wymęczony plecak ze zwiniętymi w ruloniki ubraniami i kilkunastoma tysiącami dolarów, ukradzionymi adopcyjnym rodzicom z własnego spadku po dziadkach. Chciałem odejść od nich jak najdalej, chciałem, by zniknęli daleko za mną, tysiące kilometrów za mną. Nie spodziewałem się, że wystarczyło tylko wyciągnąć kciuk, stając przy barierce. Chociaż wiele aut mnie po prostu mijało, on od razu się zatrzymał. Spojrzał na mnie, wydmuchując szarą chmurę słodkawego dymu. Na jego pytanie "gdzie", nie potrafiłem odpowiedzieć, a mimo to...kazał mi wsiadać. Nie zastanawiałem się ani chwili dłużej, po prostu przeskoczyłem przez karoserię i ruszyłem w tę podróż, która trwała już kilkanaście tygodni...najpiękniejszych wakacji w moim życiu.
   Zerkam na niego. Szara koszulka faluje od powietrza, które porusza wszystko wewnątrz auta przez brak płóciennego dachu. Uśmiecham się, kiedy splata nasze palce, zmieniając bieg. Jego skóra jest opalona, na twarzy ma delikatny ślad od przeciwsłonecznych okularów. Spłowiałe, nieco przydługie włosy tworzą chaos na jego głowie. Mam przeogromną ochotę przeczesać zniszczone od promieni kosmyki, jednak się powstrzymuję, po prostu podziwiając dzieło kolejnych, szybkich podmuchów. Dlaczego się w nim zakochałem...nie potrafię na to odpowiedzieć. Siedzieliśmy przy ognisku w Appalachach, kiedy, kierowany instynktem, po prostu go pocałowałem...a on tak, jak zawsze, spojrzał mi prosto w oczy i to powtórzył, głęboko, aż poruszył nieznaną wcześniej nutę we mnie. Wśród traw topiłem się pod jego dotykiem na gryzącym kocu, ale...czułem się tak cudownie, wbijając paznokcie w jego nagie ramiona i widząc moje własne odbicie w jego oczach...tam także gwiazdy były przepiękne.
   Krajobraz szybko się zmienia. Zbyt szybko. Nie chcę, by tak było. Nie chcę coraz żyźniejszej ziemi i większych zabudowań. Pokochałem arizońskie pustynie, gorące za dnia i zimne nocą, zmuszające nas do ogrzewania się ciepłem własnych ciał. Nic jednak nie mogę zrobić. Tamtej nocy, wśród wysokich gór, powiedział mi, że, tak jak ja, uciekał. Że jego celem podróży jest ocean w LA. Przystałem na to, uśmiechając się na jego określenie "jadę nieco okrężną drogą". Jego luz, jego brak zobowiązań, jego wolność...imponował mi tak bardzo, że zapierało mi dech w piersi.
   Kuszony od dłuższego czasu, wyciągam aparat, naciągam kliszę. Przekrzykuję wiatr dudniący nam w uszach, by się uśmiechnął i robię kolejne zdjęcie. Nawet nie wiem, ile metalowych pudełeczek z zapełnionymi kliszami wypełnia mój zmaltretowany plecak. Chce zapamiętać każdy dzień, każdy dotyk, każde miejsce. Zachłannie tego pragnę Wiem, że to złe, że będzie bolało i będę żałował, ale...chce tego. Chce tego tak bardzo...chce tego cierpienia, gdy po raz ostatni wysiądę z tego auta. By pamiętać te chwile jeszcze bardziej. Spoglądam na niego, robiąc zdjęcia rozmazanemu, kalifornijskiemu krajobrazowi. Jesteśmy coraz bliżej celu. Na chwilę kładę aparat na kolana, biorę głęboki oddech. Choć to pewnie moje wyobraźnia, czuję morską nutkę w rozgrzanym powietrzu. Jestem tego coraz bardziej świadomy. Jednak, kiedy znowu na niego zerkam, zapominam o upływie czasu. Ponownie splatam nasze palce, wtulając policzek w jego kurtkę. Ten zapach mnie uspokaja. Sprawia, że to miejsce wewnątrz mnie, które nieustannie boli, na chwilę milknie. Uwielbiam jego obecność. Sama jego woń, mieszanka smaru, pudrowych lizaków, alkoholu i potu, tworzy w moim ciele oazę, pełną słodkiej wody, która potrafi pokonać bezkresny, słony ocean. Zamykam oczy. Nawet przez sen czuję jego palce, ich zgrubienia na mojej skórze, szerokie kostki, pasujące idealnie do przerw. Pod powiekami jestem w stanie dostrzec jego zarys, tajemniczy uśmiech wypełniający całą jego twarz, który zawsze przywdziewa, gdy robię się senny. Zawsze odprowadza mnie nim w sny.
   Kiedy otwieram ponownie oczy, leżę w motelowym łóżku, wtulony w jego spokojną pierś. To rzadkość, dlatego chłonę każdy kawałek jego śpiącej twarzy, muskając ją opuszkami palców, tak delikatnie, jak tylko mogę. W nocnej ciszy słyszę szum drzew na wietrze, powietrze jest gorące, jednak nie tak, jak na pustyni. Moje ciało, nagie jak każdej nocy, jest pokryte bliznami i malinkami, odpowiedziami na zadrapania na jego plecach. Uśmiecham się z czułością, zamykając oczy. Do poranka jeszcze długo. Wtulam się w mocniej w niego, przytulam policzek do zaskakująco chłodnej faktury skóry. Zaciągam się jego zapachem, chcąc, by pozostał w moich płucach jak najdłużej. By był przy mnie zawsze, ale kiedy promienie słońca mnie budzą, jak zwykle, jestem już sam. Jak zwykle, czeka mnie samotne śniadanie i samotna, długa kąpiel. Zastanawiam się, co robi, czując, jak woda powoli stygnie. Kupuje ubrania? Naprawia usterki w samochodzie? Kradnie benzynę? I jakie to ma znaczenie? Opieram głowę na podciągniętych pod brodę kolanach. W każdej takiej chwili mam wrażenie, że nigdy nie otworzy ponownie drzwi, że odjechał wraz ze wschodem słońca, zostawiając mnie. Moje obawy szybko się rozwiewają - słyszę charakterystyczny dźwięk otwieranych drzwi, klucza przekręcanego w zamku. Błyskawicznie wychodzę z wanny, szybko się wycieram i kończę w jego ramionach, nie przejmując się tym, że, najwidoczniej, chwilę temu leżał na ziemi, pod samochodem. Zaciągam się jego zapachem. Czy mi się wydaję, czy czuję ocean...? Jestem chyba zbyt przewrażliwiony.
   Coraz rzadziej mamy na sobie długie ubrania, nawet nocą. Towarzyszą nam trampki, T-shirty, krótkie spodenki, uśmiechy na opalonych twarzach. Na rozgrzanych drogach, w małych miasteczkach i metropoliach mijamy szczęśliwych ludzi. Zatrzymujemy się od czasu do czasu, bierzemy zniszczone deskorolki z podłogi, przemycamy alkohol do skateparków i wraz z innymi nastolatkami bawimy się w najlepsze. Z zachodem słońca ruszamy w dalszą podróż lub zamykamy się w motelowych pokojach, zachłannie potrzebując swoich własnych ciał. Czasem wbijamy na jakąś imprezę, pokazując podrobione legitymacje, obracamy się w tłumie gorącej, ludzkiej masy. Nasze usta prędzej czy później natrafiają na siebie, klubowe toalety stają się naszą ustronią. A ja...z dnia na dzień coraz bardziej się w nim zakochuję, coraz zachłanniej go potrzebuję, chociaż wiem, że słony posmak na moim języku przestał być złudzeniem. Nasze wspólne życie się kończy i wiem o tym, ale nie chce się z tym pogodzić. Staram się wyrzucić to z głowy i bawię się coraz bardziej, próbując ignorować nadoceaniczny krajobraz.
   W końcu i tak przyszedł ten dzień. Czuję szturchnięcie w ramię, przecieram zaspane oczy, widząc, że pokazuje mi tablicę informacyjną. Jesteśmy w Los Angeles. Mój oddech na chwilę staje w piersi, po czym się sztucznie uśmiecham i przybijam piąteczkę w wyciągniętą dłoń. Widzę na jego twarzy, jak nie może się doczekać, dociska gaz, wymijając kolejne auta, jadące dla niego zdecydowanie zbyt wolno. Zaciskam palce na oparciu fotelu, moje serce bije szybko, zbyt szybko, nie potrafię się uspokoić. Powstrzymuję łzy, cisnące się do oczu, patrze na niego, czując, że coś we mnie pęka. Ale nie mogę mu tego okazać. Kiedy patrzy na mnie, uśmiecham się równie szeroko, wtóruję mu, gdy skanduje z radości. Zakopuję w sobie te emocje. Nie chce mu ich pokazać. Nie chce, by myślał, że wciąż jestem tylko dzieckiem, które łatwo się przywiązuje. W jego oczach chce pozostać mężczyzną, jakim mnie zrobił w tej trasie.
   Parkujemy przed deptakiem, zrzucamy buty, udaję zniecierpliwienie, gdy pospiesznie nakłada dach. Biegniemy w stronę fal, rozbijających się o brzeg, niezwykle delikatnie. Wyprzedza mnie, jest zanurzony w wozie po kolana, zrzuca z siebie koszulkę, ciśnienie mojej krwi boleśnie wzrasta. Nie mija chwila, jak fale go pochłaniają, słona woda otula jego ciało, jego małe marzenie się spełnia. A ja stoję na brzegu, moje stopy zapadają się w piach, robię zdjęcia, jak wariat. Chce zapamiętać te ostatnie, bolesne chwile. Chce patrzeć na niego, na jego radość, chce, by ten widok wypalił się pod moimi powiekami. Klisza się kończy zdecydowanie zbyt szybko. Wkładam aparat do plecaka, dorzucam koszulkę...i biegnę za nim, woda pochłania także mnie.
   Uśmiecha się do mnie, posyła mi ukochany, tajemniczy uśmiech, moje nogi robią się miękkie, fale mogłyby mnie zmyć na wieczność. Nawet nie wiem, skąd i kiedy zdobył deskę surfingową, mokry i w piasku podziwiam, jak sunie po małych falach. Jest niesamowity, moje serce drży za każdym razem, gdy ląduje w spienionej wodzie i oddycha z ulgą, gdy się z niej wyłania. Nawet nie wiem, kiedy i mnie zaciągnął w to szaleństwo, pokazując co i jak. Śmieje się głośno, gdy spadam z deski, co tylko mnie raduje. W pewnym momencie przyciąga mnie do siebie, łączy nasze usta, czuję między nami sól, ale nic nie jest w stanie sprawić, że się odsunę. Tonę, ale z uśmiechem na twarzy.
   Słońce zachodzi. Siedzimy na deptaku, lody spływają po naszych dłoniach, jest zbyt ciepło, jednak inaczej niż w Arizonie. Uśmiecham się tęsknie do tych chwil, ale nie żałuje. Lody skończyły się równie szybko, jak te piękne wakacje, jak tygodnie spędzone na trasie. Patrzę, jak wstaje ze swojego miejsca, jak rusza w stronę samochodu, wytrzepując resztki piasku. Wsiada do środka, niechętnie podchodzę bliżej, biorę swoje rzeczy. Pożegnanie nie jest wylewne. Kilka słów, plecak wypchany ubraniami i aparat na ramieniu, plastikowa torebka ze wszystkimi pocztówkami. Nie ma pożegnalnego pocałunku, jedynie ból, jedynie wręczona w ramiona ukochana kurtka. Uśmiecham się, patrząć na niego, oddalając się coraz bardziej. Powrót będzie katuszą, serią wspomnień. Wiem, że już nikt taki jak on nie stanie na mojej drodze.
   W przemyśleniach, równie okropnych jak ból w sercu, docieram do autostrady. Łapię stopa do domu. Czeka mnie długa podróż. Krew wolno zamarza w moich żyłach, z braku jego obecności. Nakładam na siebie wystrzępioną kurtkę, jej zapach powoduje we mnie duchową zapaść. Wolno idę przed siebie, nie patrzę, czy ktoś się zatrzymuje. Jednocześnie chce pamiętać i zapomnieć.
   Ktoś staje, zaczyna trąbić. Odwracam się, moje serce się zatrzymuje. Na tej śliwkowej masce niejednokrotnie dochodziłem, wymawiając jego imię. On, jak nigdy nic, jak za pierwszym razem, patrzy znudzony gdzieś w bok, czekając, aż podejdę. Po moich policzkach spływa kilka łez, staję od strony pasażera.

- Gdzie? - jego głos wydaje się pieszczotą.

- Nie wiem.

- Jadę nad ocean. Nieco okrężną drogą. Chcesz się załapać, młody?

- Jak nigdy. - wrzucam rzeczy na tylne siedzenie, przeskakuję drzwi. - Kocham cię, Taehyung.

- Jesteś zbyt sentymentalny, Kookie. - zgrabnie dołącza się do ruchu. - Naprawdę myślałeś, że pozwolę ci jechać z kimś innym?

2 komentarze:

  1. Ta ich wspólna podróż była taka magiczna, aż samemu chce się wyjść z domu i pojechać na stopa gdzieś daleko xd
    Świetny ficzek ;) powodzenia przy pisaniu :D

    cnbluestory.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. <3 Yay! Dzięki, właśnie osiągnełam pełnię szczęścia, xD

    OdpowiedzUsuń

Lydia Land of Grafic Credits: 1, 2