19 mar 2017

~ Red eye

~ zamówienie dla Anonimowego Sopla ~

   Cicho skradałem się do jego pokoju, powoli, stawiałem ostrożnie kroki, nie chcąc zostać nakrytym, co wydawało się wręcz śmieszne...przecież w tm domu wszyscy wiedzieli wszystko. Uśmiechnąłem się na samą myśl, niemal czują na sobie spojrzenie braci, nierozumiejace powodów tych nocnych spotkań...patrzących na kolejne, gojące się i świeże zadrapania na mojej skórze...takie piękne, pieczące przy każdym ruchu. Chciałem je zachłannie na sobie poczuć, dlatego niemal każdej nocy opuszczałem własne łóżko, by stanąć pod jego drzwiami z miną zagubionego dziecka. Nawet jeśli nie mówi tego na głos, wiem, że uwielbia mnie wtedy zamykać w ramionach, uwielbia, jak wtulam swoją twarz w jego szyję, a chwilę później domagam się pocałunku.
   Sprawdziłem, czy korytarz jest pusty, zanim do niego wszedłem. Nie chciałem ponownie natrafić na jednego z braci, który próbowałby mnie umoralniać. Dobrze wiedziałem, co robię, dobrze wiedziałem, czego chciałem. Nie mogłem pozwolić, by mnie zatrzymali. Zachłannie potrzebowałem go...nawet jeśli jego słowa ociekały słodkimi kłamstwami. Nawet jeśli nie mogłem wierzyć czułemu głosowi, docierającemu do mojego ucha.. Potrzebowałem jego fałszu.
   Pamiętam ten ból. Słodko-gorzki ból, docierający o wiele głębiej, niż się spodziewałem. Pamiętam ukrytą głęboko w sercu nadzieję, krew i łzy płynące po policzku, skapujące na moje ładne rzeczy, które dostałem w niebie, wtedy przemienione w dantejskie piekło. Pamiętam, jak drżały mi dłonie i jakie dziwne w dotyku było oko - miękkie, napięte, elastyczne...a w środku wodniste i galaretowate. Pamiętam swoją dziecinną wiarę w to, że w ten sposób uratuję się od nich, że oszpecenie sprawi, że już nie będę musiał więcej być "pokazywanym". Pamiętam ich śmiech. Przerażająco mdlący, odczuwałem go jak uderzenie w żołądek. Moja ofiara niczego nie zmieniła na lepsze. Stałem się jeszcze cenniejszym towarem, ciekawszym i intrygującym, idealnym do arystokratycznych zabaw. Nienawidziłem tej części siebie, nie mogłem patrzeć na swoją twarz i widzieć zalanego krwią oka, które miało mnie ratować, a stało się źródłem mojej kary.
   Uszczęśliwiony stanąłem pod jego drzwiami. Przez chwilę przestępowałem z nogi na nogę, jakbym bał się zapukać. Jednakże, już w następnej sekundzie, w nocnej ciszy rozległ się charakterystyczny dźwięk drewna. Szybko zaczął mu towarzyszyć odgłos szamotaniny, znany z porannnej walki z pościelą. Niemal się uśmiechnałem, czując na plecach dobrze znany drzescz. Nie wiedziałem, dlaczego tak się czułęm, ale tak już było. Te nocne schadzki sprawiały, że nie mogłem się powstrzymać przed całodziennym myśleniem o tym, co będziemy robić, w jaki sposób jego ręce zamkną się wokół mnie...jaki ból tym razem mi sprawi. Ile krwi spłynie po naszych ciałach, złączonych ze sobą w ten wyjątkowy sposób...uwielbiałem przebijać jego skórę swoimi kłami, uwielbiałem być przy nim, czuć ten słodki zapach kwiatów prosto z jego tętnic...Nie zdziwiłbym się, gdybym był chory, ale miałem do tego pełne prawo. Zniszczyli mnie. Naznaczyli swoją psychozą. A ja nie potrafiłem się od tego uwolnić.
   Drzwi stanęły otworem. Uśmiechnąłem się, momentalnie odnajdując pod palcami znajome krzywizny żeber. Schowałem twarz w materiale jego koszuli, wciągając ten słodki zapach...był taki przyjemny, taki słodki. Podniosłem swoje spojrzenie, natrafiając na jego własne. Tyle wystarczyło, jedynie ten malutki bodziec. Poczułem elektryczny dreszcz, gdy drzwi zamknęły się za nami, a usta złączyły w połowie drogi.
   Pamiętam, jak do nas przyszedł. Do niemal martwych dzieci, którymi nikt się nie interesował, które chciały uciec, które zasłyżyły na karę, jaką była śmierć...to wydawało się jak cud. On, który równie dobrze mógł patrzeć na nas z tłumu mężczyzn i kobiet, którzy chcieli się zabawić, podotykać, skrzywdzić...pochylił się nad nami, oferując dar i nie czekając na nic wzamian. Jak mogliśmy odmówić? Zaoferował nam życie, dom, swoją wzajemną bliskość...nikt już by nie musiał mnie oglądać. Ruki nie służyłby jako pośmiewisko arystokratów i nikt by go nie bił. To wydawało się nazbyt idealne, ale każdy z nas marzył, by się uwolnić od tego, co zastaliśmy. Byliśmy tylko dziećmi. Przyjeliśmy jego dar, wszystkie jego życzenia i ostrzeżenia. A także to, co miało dla nas stanowić wynagrodzenie krzywd.
    Ubrania opadły tak szybko, jak opadł z nas strach po przemianie. Dotyk jego dłoni na mojej skórze wydawał się kolejnymi muśnięciami jedwabiu, nawet na ranach, na bliznach, na siniakach. Wiedziałem, że nie chciał tego robić, wiedziałem, że nigdy by mnie nie skrzywdził, gdybym każdej nocy nie prosił o to tak zachłannie. A ja nie mogłem powtrzymać się przed tymi słowami, podobnie jak on przed ciągnięciem tej farsy. Ulegał jej przez moje prośby. Ulegał przez moje zachowanie. I wciąż, i wciąz, i wciąż...nie mógł przestać. Stał się więźniem swojej farsy, więźniem tego kłamstwa.
   Przyległem do niego całą powierzchnią mojego ciała tuż przed tym, jak opadliśmy razem na łóżko. Robiło mi się gorąco na samą myśl o nim...a nie mogłem przestać tego robić. Im bliżej siebie byliśmy, tym bardziej moje ciało płonęło w  tej słodkiej katuszy. Chciałem go zanurzyć w sobie, dlatego to trwało, nieprzerwanie od lat, mimo mojej świadomości o prawdzie.
   Dla mnie było to nowe oko. Niezwykłe, czerwone oko. Gdy pierwszy raz poznałem jego możliwości, byłem przerażony. Szybko jednak zrozumiałem jego wyjątkowość. Dzięki niemu mogłem zajrzeć głęboko w ludzką duszę...głęboko w nich samych, poznać każde ich kłamstwo. Ale nie tylko w ludzką. Każde stworzenie, zdolne do kłamstwa, pod mocą mojego czerwonego oka musiały wyznać prawdę. Tak odkryłem sekret kogoś, kogo nigdy bym nie podejrzewał o kłamstwa.
    Yuma jest dla mnie...specjalnym bratem. Już w sierocińcu taki był. Chronił mnie. Próbował mnie zastąpić. Próbował mnie ratować, nawet przed samym sobą. Zawsze o mnie dbał...pokochałem go najbardziej ze wszystkich moich towarzyszy. Nawet wtedy, kiedy byliśmy już bezpieczni i zaczeliśmy dorastać, wciąż potrafiłem w środku nocy, przerażony koszmarami, zakraść się do jego pokoju i zasnąć w jego łóżku...gdy mogłem wpleść palce w jego, coraz dłuższe, włosy, od razu się uspokajałem, a senne mary odchodziły w zapomnienie. Rozluźniałem się przy nim, a to, jak podobni do siebie byliśmy tworzyło między nami więź...kiedy zaczęliśmy dorastać, a nasze wybuchy gniewu się nasiliły...to niezależnie od ran, jakie sami sobie wyrządziliśmy, na koniec dnia potrafiliśmy zasnąć na jednej kanapie. Z czasem, nasze kłótnie i walki zaczęły się kończyć gdzie indziej. Nie pamiętam już, kto kogo dotknął pierwszy. Czy ja jego, czy on mnie. Pamiętam jednak, jak mój oddech drżal, kiedy jego usta dopieszczały moją klatkę piersiową. Pamiętam, jak zachłannie przyciągałem go do siebie. Pamiętam, słodki ból, kiedy we mnie wchodził i rozkoszną falę przyjemności, z każdym pchnięciem, podobną do tych, jakie czułem w tej chwili. Moje wnętrze rozgrzewało się dla niego, z każdym ruchem jego bioder czułem to odurzenie, które kończyło się wspólnym orgazmem. Istniał jednak jeden problem....pewna drobnostka, która sprawiała, że przez moją pierś przechodził ostry sztylet, lodowato zimny...
   Yuma mówił mi jedną rzecz zanim oboje zasnęliśmy. Zamykał oczy, wtulając twarz w moją pierś, uśmiechał się delikatnie i w słodki sposób powtarzał "kocham cię". A ja wiedziałem, że to kłamstwo. Widziałem to moim czerwonym okiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Lydia Land of Grafic Credits: 1, 2