26 kwi 2017

~ Mourning (poprawione)

   Zająłem miejsce w starym i mocno wysłużonym fotelu, którego moja sentymentalna dusza nie potrafiła się pozbyć. By wciąż był w użytku, trzeba było mu poświęcić dużo czasu i ręcznej pracy, nie czarów. Trzeba było ostrożnie i delikatnie odmalowywać wcześniej wymyte, drewniane elementy, a skóra wymagała delikatnego działania środków znanych od wieków, by odzyskać dawną głębię barw. Kilka godzin suszenia na słońcu, ponowne malowanie, suszenie wiatrem...przejechałem palcami po drewnianej poręczy, z uczuciem, zamykając oczy. Ze słodko-gorzkim bólem poczułem niemal ciężar jego ciała na moich kolanach, pod powiekami zobaczyłem, jak przerzuca nogi ponad oparciem. Potrząsnąłem głową, pozbywając się widoku błękitnych oczu, bolesnych, roześmianych wspomnień. Nawet wtedy, kiedy jego skóra zmieniła się w śmiertelnie bladą, uśmiechał się tak cudownie...jednym łykiem opróżniłem lampkę z martini, podnosząc się, gdy tylko poczułem ten, jakże znajomy, ból w piersi, który towarzyszył mi od wielu lat. Postawiłem puste szkło na starym stoliku, który bez właściwej troski już dawno zamieniłby się w pył. Wszystko wokół mnie już dawno mogłoby się zamienić w kurz na ruinach...przyglądałem się kolejnym dynastiom, władającymi Zakazanym Miastem, oglądałem Kleopatrę, kąpiącą się w mleku, byłem w Pompejach, gdy wybuchł Wezuwiusza, widziałem płonący Rzym, uczestniczyłem w orgiach Ludwika XIV, żegnałem armię Napoleona, gdy wyprawiała się na Moskwę...widziałem biliony rzeczy na przestrzeni całego swojego życia. Ile milionów przewinęło się przez moje pokoje, z iloma istotami na świecie uprawiałem najróżniejsze rodzaje miłości...a jednak to on, choć minęły wieki, wciąż tkwił we mnie, niczym drzazga, której nigdy nie chciałbym się pozbyć.
   Te myśli zawiodły mnie, niemal jak zawsze, do pomieszczenia, które stało się dla mnie niemal czymś zakazanym. Jakby tamtejsze powietrze mnie dusiło, chociaż nic takiego nie miało miejsca. Ale tak właśnie się czułem, gdy przekraczałem jego próg. Jakby trafiała mnie zatruta strzała, która powoli zabijała moje wnętrze. Przekroczyłem próg, czując się tak, jakbym bezcześcił to miejsce. Wziąłem drżący oddech, na chwilę zamykając oczy i pragnąc się uspokoić. Ten moment słabości zaowocował znajomym już ciężarem w dłoni. Nawet nie zauważyłem, kiedy mój umysł je przywołał, ale ciężar tych tomów poznałbym nawet na końcu świata. Ileż to razy przywoływałem je do siebie, nie mogąc otworzyć, nie mogąc na nie spojrzeć...ile razy wzniecałem pożary, by w panicznym i dławiącym lęku je gasić. Te albumy były mi tak drogie...a jednocześnie tak bardzo nienawidziłem ich obecności. Drżącymi palcami przesunąłem po wytłoczonych w skórze, niegdyś złotych, liter. Nieudolnie starałem się powstrzymać przed otworzeniem go, jednakże moja silna wolna przegrała z tym bolącym pragnieniem na dnie mojej duszy. Siadając na schodach, otworzyłem go na pierwszej stronie, czując, jak jedna część mnie zamarza, drugą rozgrzewa ogień. Wspomnienia wróciły szybko, zbyt szybko. Przed oczami stanął mi jego obraz, wymuszając na mnie głęboki, drżący oddech. Z taką pasją wywoływał zdjęcia w piwnicznej ciemni.... Układał je ostrożnie w specjalnie zamówionych księgach, nie spał po nocach, podpisując maleńkie fotografie z budek na festynach, wydrukowane z telefonów komórkowych, z aparatów....stało się to jego pasją, którą, im więcej czasu upływało, odbierałem jak cierpienie szaleńca. Jego twarz na fotografiach zmieniała się...moja natomiast nie. Wciąż pozostawała taka sama....widziałem, jak trzymając w dłoniach zdjęcia z naszych pierwszych wyjazdów, porównywał je do tych ówczesnych...widziałem, jak ronił łzy w nocy, nie chcąc pokazać mi swojego bólu. Ja także nigdy nie pokazałem mu swoich łez. A może powinienem? Może powinienem przy nim więcej płakać, dotykać go czulej, troszczyć się bardziej...czy przez swoje krótkie życie zrozumiał, jak bardzo go kochałem? Czy miał świadomość, jaki szczęśliwy z nim byłem?
   Próbując powstrzymać to drżące uczucie, zacząłem przeglądać pierwszy tom z licznej kolekcji, pełnej momentów, w których nie martwiliśmy się o nic. Pierwsze karty zajęła wycieczka po Włoszech...dyskretne zdjęcia z opery, wędrówki po zabytkowych placach, odwiedziny tak licznych kościołów...zdjęcia z gondoli w Wenecji, te w Bazylice św. Piotra, przy Krzywej Wieży w Pizie. Tyle pięknych wspomnień. Nie zaglądałem do nich od jego śmierci. Tyle lat już minęło. Tyle wieków. Świat zdążył się zmienić miliony razy...ja także. Patrząc na tego siebie na fotografiach, nie mogłem uwierzyć, że tak wyglądałem. Patrzyłem na otaczający mnie blichtr, na błyszczący makijaż, świecidełka pokrywające ubrania, buty na obcasach i kolorowe paznokcie, nie dowierzając, że naprawdę kiedyś się tak nosiłem. Zerknąłem na siebie w lustrze, jakbym szukał tamtych obrazów. Jedyne, co we mnie zostało, to oczy, złote tak jak kiedyś...nic poza tym. Jedynie czerń. Czarne ubrania, czarne włosy, czarne paznokcie...jedyny makijaż, jaki pozostał, to cień czarnego eyelinera na powiekach. Nie było już brokatu, koloru. Bez niego to nie miało już sensu. Nikt rano nie krzyczał, że zajmuję łazienkę, nikogo nie denerwował brokat na palcach...nikt z rumieńcem mnie nie komplementował. Nikt się nie skarżył, że to kolejne spóźnienie przez moje szykowanie się. Nikt nie przewracał oczami, gdy już którąś godzinę z kolei stroiłem się w przymierzalni. Nie miałem już dla kogo się starać. Nie chciałem się starać dla nikogo innego.
   Nigdy nie sądziłem, że jestem zdolny do prawdziwej, szczerej i długowiecznej miłości. Nigdy. Kiedyś, tchnięty romantyczną ideą, uwierzyłem, że to Camille jest moją jedyną bratnią duszą, jedynym obrazem, który będzie trwał przy mnie wieczność. Poniekąd była to prawda - oboje byliśmy skazani na wieczne życie wśród umierających, prędzej czy później. Oszukany jej słowami, potrafiłem sobie wyobrazić, jak stoimy razem w Agrze, wśród tego całego przepychu, który tak kochała. A tymczasem...zatarła się kompletnie w mojej pamięci. Nie potrafiłem sobie przypomnieć jej twarzy, nie potrafiłem przypomnieć sobie jej głosu, perfum...teraz, tak jak nigdy w życiu, wiedziałem, że kochałem tylko raz. Że zakochałem się tylko w jednej osobie. Minęło tyle lat, a ja wciąż pamiętałem, w jaki sposób chodził po korytarzu w każdym z naszych domów, w każdym zakątku świata. Jak unikał skrzeczących schodów w posiadłości w Górach Żółtych. Jak przestępował z nogi na nogę na antresoli, podziwiając jezioro Saimaa. Jak uderzał w panele, kiedy poruszał się z szybkością tygrysa podczas treningu na tarasie w Nairobi. Pamiętałem, jak natężenie słońca odmieniało jego wygląd. Opalenizna z Haiti sprawiła, że jego oczy wydawały się bardziej niebieskie. Biel kanadyjskiego śniegu zmieniała czerń włosów w najgłębszy odcień fioletu. Noc polarna na Syberii wręcz wybielała jego skórę. Wciąż w mojej pamięci te obrazy pozostawały żywe, wciąż budziły mnie w nocy, powodując ten palący ból w piersi...kolejne fotografie przypominały mi wspólne lata, dobrze spędzony czas, a czasami nawet te złe chwile...z zaskoczeniem zobaczyłem siebie samego na zrobionej z ukrycia fotografii, po jakiejś naszej kłótni, gdy tworzyłem dla niego prezent...spojrzałem na te same kwiaty, stojące w wazoniku, kupionym na pchlim targu w Marrakeszu. Nieumierające kwiaty na znak wiecznej zgody. Zaśmiałem się sam z siebie. Czasem miałem idiotyczne pomysły...przewinąłem na kolejną kartę, w mojej piersi momentalnie poczułem silny ucisk...to była moja ukochana fotografia. Kiedy tylko ją zobaczyłem, nie było dnia, bym chociaż raz mój wzrok się na niej nie zatrzymał...przez całe jego życie trzymałem tę fotografię i srebrnej ramce, na zdobionym stoliku nocnym. To właśnie ta fotografia żegnała mnie wieczorem i witała rano. To właśnie ta fotografia leżała przykryta czarnym materiałem w mojej sypialni. 
   My dwoje, na białym, filipińskim piasku...tak bardzo byłem zmęczony, nawet nie wiem, kiedy zasnąłem pod parasolem...a tymczasem on znów zaczął się zabawiać w paparazzi. Wiele pięknych zdjęć zrobił w tym czasie, ale to jedno...nigdy już nie mieliśmy takiego zdjęcia. I tak cudem udało mi się ocalić tę fotografię przed koszem. Pogłaskałem błyszczący papier. Damotna łza spadła na nasze splecione dłonie, symbol mojej całej rozpaczy w jednej kropli na ochronne folii. Uśmiechał się tym pięknym, zarezerwowanym tylko dla mnie uśmiechem, przykładając usta do mojej obrączki w symbolicznym pocałunku. Wziąłem głęboki, drżący oddech, a kolejne łzy skapywały na zdjęcie, zostawiając ciemne ślady na pożółkłych stronach. Tak bardzo za nim tęskniłem. Tak bardzo chciałem, by ponownie splótł ze mną palce. By dotknął mojego policzka, ścierając ślad po eyelinerze, by mnie delikatnie pocałował i zaczął się śmiać z moich łez. Tak bardzo chciałem go objąć. Tak bardzo chciałem, chociaż ten jeden, jedyny raz...chociaż na chwilkę...powiedzieć mu o tym wszystkim, o czym nie zdążyłem. Powiedzieć mu jeszcze raz, ile dla mnie znaczy, jak bardzo go kocham. Jeszcze jeden, jedyny raz....rzuciłem przez długość pomieszczenia albumem, zacisnąłem palce na włosach, mój głos zamienił się w szloch. 
   Czując się tak, jakby otoczył mnie duszący dym, podniosłem się ze swojego miejsca na schodach i z poczuciem winy godnym największego zbrodniarza świata podniosłem album. Otrzepałem jego powierzchnie z nieistniejącego kurzu, jednocześnie przechodząc do swojego gabinetu, jakby przestrzeń, w której spędzaliśmy najwięcej czasu działała na mnie jak środek wyniszczający. Usiadłem na biurku, przyglądając się kolejnym zdjęciom, uśmiechając się delikatnie do wspomnień. Starałem się o tym zapomnieć, przez tak długi czas starałem się nie pamiętać. Kto by pomyślał, że dzięki temu ten ból, chociaż na chwilkę...na sekundę...zamilknie.
   Gdy dotarłem do końca albumu, zauważyłem kartę wystającą zza zdjęcia. Ostrożnie odkleiłem ochronną folię, jednocześnie przenikając zaklęcie mające utrzymać fotografie w nienaruszonym stanie. Odłożyłem księgę, obracając w wolnej dłoni białą kopertę, czując, jak moje serce bije coraz mocniej i mocniej...wszędzie poznałbym to pismo. Przełknąłem głośno ślinę, przełamując lak z moją własną pieczęcią.

"Drogi Magnusie

Ten zwrot brzmi tak dziwnie, że zaczynałem pisać kilka razy, zanim go zaakceptowałem.
Piszę ten list, bo wiem, że kiedyś zostaniesz sam. Kiedyś odejdę, a jedyne, co ci po mnie zostanie, to wspomnienia. Z każdym kolejnym dniem dostrzegam coraz więcej różnic w moim wyglądzie, pierwsze oznaki upływającego czasu. Ale to jest coś, czego nie unikniemy. Wiążąc się ze mną, musiałeś mieć świadomość, że naszym ostatnim spotkaniem będzie to na moim pogrzebie.
Chciałem...chciałem cię za to przeprosić. Za to, że będziesz musiał stanąć przy ciałach innych Nocnych Łowców i patrzeć, jak moje ciało pod białym płótnem zamienia się w pył, którego nawet nie będziesz mógł pochować...chociaż znając Ciebie, na pewno znajdziesz jakiś sposób, by uczcić moją pamięć.
Dlaczego piszę ten list? Nigdy nie robiłem takich rzeczy, ale uznałem...uznałem, że będziesz go potrzebował. Nie wiem, ile osób kochałeś przede mną i ile będziesz kochać po mnie. Ale wiem, że tęsknisz za rzeczami, które utraciłeś. A ja będę taką rzeczą. Dlatego chciałbym zostawić po sobie coś, co będziesz mógł nosić przy sercu, coś, co będzie...moim wyznaniem.

Pewnie nie powiedziałem ci tylu rzeczy. Nie ważne, jak dobrze cię znałem i ile z tobą byłem. Zawsze...gdzieś w pamięci pozostawała mi myśl, że niektóych słów nie powinienem mówić. Ta wewnętrzna blokada skutecznie działała...ale teraz, po mojej śmierci, nie będe ponosił konsekwencji swoich słów. Dlatego chce ci wyznać wszystko, co czuję.
Litore quot conchae, tot sunt in amore dolores.*
Ludzie od wieków utożsamiają miłość z bólem. Ale miłość nigdy nie boli. Zazdrość boli. Odrzucenie boli. Utrata boli. Ale nie miłość. To miłość sprawia, że radzimy sobie z bolączkami świata. Dzięki tobie nigdy nie czułem bólu. Mogły mnie kąsać demony i ranić miecze. Ale nigdy nie czułem bólu. Świadomość, że wrócę do ciebie, że będę mógł się w ciebie wtulić...leczyła wszystkie moje rany. Może ci się to wydać głupie i dziecinne, ale o tym właśnie myślałem, gdy lecznicza runa wypalała się na mojej skórze. Zawsze myślałem o tobie, o tym, jak troskliwie będziesz się mną zajmował i o tym, jak będzie mnie to zawstydzało. Byłeś najcudowniejszym lekarstwem, jakie mogło istnieć na tym świecie.
Defit nunquam in amore timor**.
Bałem sie każdego dnia cię stracić. I z której strony nie spojrzeć, straciłem cię. Jeśli trzymasz ten list w ręce, mnie juz przy tobie nie może być. Inaczej byś go nie potrzebował. Inaczej nie szukałbyś wspomnień. Ciekawi mnie, ile lat już minęło. Czy pamiętasz jeszcze moją twarz. Czy pamiętasz wszystkie obietnice, które sobie złożyliśmy, kiedyś, gdzieś, na końcu świata, w nocnej ciszy, nakryci jedynie chłodnym wiatrem.
Czy wciąż nosisz obrączkę, którą ci założyłem? Czy spędzasz dość czasu z naszym synem, czy oglądasz nasze zdjęcia, czy wciąż mnie kochasz....nie mogę być tego pewien, ale umrę, powtarzając, że zawsze będę przy tobie, w twoich wspomnieniach.
Exstinctus amabitur idem***
Kocham cię. Nie ważne, czy byłeś blisko czy daleko, czy akurat się do mnie nie odzywałeś, urażony, czy całowałeś moje ciało tak...delikatnie. Kocham cię ponad samego siebie. Ponad wszystko, co mam. Stałeś się częścią mnie, częścią, która była mi niezwykle droga. Nie jesteś w stanie sobie wyobrazić tego, jak się czułem z myślą, że każda moja misja może być tą ostatnią, że nie zdążę cię pocałować na pożegnanie. To jest banalne, wiem. Ale tak się właśnie czuję. Namieszałeś w mojej głowie, zmieniłeś mnie....nauczyłeś mnie kochać, akceptować, rozumieć. Nie wiem, kim byłbym bez ciebie.
Niezależnie od tego, czy żyję, czy nie.

Kocham cię, Magnusie Bane.
Twój na zawsze
Alexander"

    Nie wiem, czy trzymałem ten list minutę, godzinę czy tysiąclecie. Nie wiem, czy spłynęła na niego łza, czy ich rwący wodospad. Wiedziałem jednak, że nic w życiu nie mogłoby bardziej uderzyć w to, kim byłem. Nic innego nie byłoby w stanie poruszyć mojego serca w ten sposób. Starannie i powoli złożyłem list i włożyłem go do kieszeni, czując, jak moje policzki, pierwszy raz tak mokre od łez, smaga chłodny wiatr. Moje stopy instynktownie zmierzały do miejsca, które wydawało mi się zakazane, do którego nie potrafiłem się zbliżyć. Przystanąłem, widząc, jak mój syn, w skupieniu, czyści nagrobek i wziąłem głęboki oddech, zanim podeszłem do niego i położyłem dłoń na jego ramieniu, czując się pierwszy raz od lat wolny od tego ciężaru, który zaległ we mnie niczym ciężki i żelazny odlew, osłabiając całe moje istnienie.

- Przez sto pięćdziesiąt lat nie mogłem podejść do jego grobu. Ale przysięgam...już nigdy więcej nie ucieknę. - pogłaskałem go po głowie, dodając i sobie, i jemu otuchy. - Był najlepszym, co mnie w życiu spotkało. Tak bardzo mi go brakuje...tak bardzo.

- Wiem, tato. Mi też. - podniósł się, uważnie obserwując moje mokre policzki. - Czy to już koniec twojej żałoby?

- Oh nie, synu. Miną tysiąclecia, ale nigdy nie przestanę jej nosić. Był moją pierwszą i jedyną, prawdziwą miłością. Będę nosić jego pamięc...przez całą wieczność.

________________________________________________________
* ile muszli na brzegu, tyle cierpień w miłości.
 ** nigdy nie brak w miłości obawy
*** po śmierci będzie tak samo kochany

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Lydia Land of Grafic Credits: 1, 2