11 lut 2018

~ God will bless us

    Bóg powinien nam błogosławić.
   Złożone są już ręce do modlitwy. Ręce z jednakowym ciężarem prośby do zaniesienia. Prośba ta jest lekka jak westchnienie, jest delikatna i skromna jak wiele innych, towarzyszących ostrożnie złożonym dłoniom. Dłoniom, które znaczą blizny od pasa, blizny ciężkiej pracy, blizny niestrudzonej misji, która została mu narzucona w niejakim darze. Darze, pozwalającym na bliskość tego człowieka, darze, dającym poczucie bezpieczeństwa, poczucie akceptacji. Akceptacji, jaką tylko on jest w stanie dać, akceptacji delikatnej i skromnej, rozpływającej się czule na powierzchni serca. Serca, które cicho bije, czasem jednolicie, czasem zbyt szybko dla tego słabego ciała. Ciała, które w całości należy do dobrego człowieka.
   Z ciemności słychać cichy głos, niosący słowa prośby. Cichy, łagodny głos, który nie prosi o wiele. Ten głos wie, że Boga nie wolno prosić o ogrom. Ten głos wie, że nie wszystkie prośby da się spełnić. Ten głos jest mądry. Wie, kiedy zamilknąć, to się ceni. Wie, kiedy gra się kończy, wie, kiedy zmienia się rozdanie kart. Akceptuje zmiany. Wciąż woła z ciemności, cicho, łagodnie. Stara się ukrywać symboliczne drżenie, kiedy lądują na nim dłonie, czasem w ciosie, czasem w nieznanej pieszczocie. Ten głos to akceptuje. Czasem wie, że nie ma innego wyjścia, Czasem tłumaczy to uczuciami, których nie ma.
   Tam, gdzie przebywa, nie ma zbyt dużo światła i ciepła. Ale jest ten człowiek. Ten człowiek, który powierzył mu misję. Ten człowiek, który w niego wierzy, który dotyka go tak delikatnie... ten człowiek jest jedynym źródłem ciepła, zagrzebanym w czarnych ścianach. Gdy jego twarz wyłania się z mroku, wszystko się potrafi rozpromienić... nawet jego czarne serce. Tam, gdzie przebywa, ciężko się dostać, ale ten człowiek zrobił to bez trudu. Jego słowa przebiły wszystkie mury, pozwalając mu ostrożnie rozwinąć skrzydła. Nieśmiało je rozprostować, poczuć w nich powietrze... by po chwili je spętać, ciasno opleść czerwoną nicią. Niech Bóg mu to wybaczy.
   Bóg powinien go błogosławić.
   Złożone są już ręce, jednak brakuje słów modlitwy. Modlitwy, która wypełniłaby ściany pokoju, ozdobionego witrażowymi oknami, niczym w kościelnej wieży. Tym razem dłonie są złożone, jednak nie w stronę Boga, zbyt splugawione, by się do niego kierować tej nocy. Dzisiaj ten rozsądny głos grzeszy, pojękując z każdym lubieżnie powolnym ruchem. Dzisiaj, z ciemności słychać zbereźne rzeczy, haniebne i brudne, nieczyste, pełne żądz...dzisiaj ten człowiek przestał kłaść rękę na jego głowie. Dzisiaj te ręce są wszędzie, dotykają miejsc, które wcześniej nie znały łagodnego ludzkiego dotyku. Ten dobry człowiek uśmiecha się, zaglądając w czarne serce. Jego wszystkowidzące spojrzenie sięga do najgłębszych sekretów.
   Głos wie, że jego usta niosą kłamstwa na cienkich jak słoma witkach. Głos wie, że te dobre słowa, skierowane w jego stronę są puste, dzięki czemu witki są w stanie je nieść. Nieść prosto w głąb jego czarnego serca, głęboko w jego jaźń, aż dotyka tego najczulszego miejsca, wrażliwego na każde uczucie...głos jest ostrożny, jednak jego wnętrze jest szeroko otwarte, wręcz spragnione miłości, bliskości. Głos zna wszystkie te kłamstwa, składane miękkimi wargami na jego skórze. Nikt na tym świecie na niego nie spojrzy, nie będzie przychylny, nie dotknie go tak delikatnie...za darmo. Niczego nie ma za darmo na tym świecie
   Ręce złożone na karku kłamliwego mężczyzny, który miał być dla niego dobrym przyjacielem, towarzyszem, pieką od grzechu. Usta nie układają się do modlitwy, powtarzają jego imię, drżąco, niepewnie, jakby dopiero uczyły się tego brzmienia. Choć głos zna każde z jego kłamstw, trzyma się ich kurczowo, modląc się o to, by witki nie pękły zbyt szybko, by pozwoliły mu napoić ciało tym przenikającym uczuciem, wypełniającym wszystkie pustki, jakie w nim były. Niech witki nie pękną, zanim jego wnętrze, gorące i ciasne, nie pęknie, nie przyjmie go całego przy zagryzaniu warg z bólu. Głos nawet nie wie, jak bardzo pragnął tego grzechu.
   Niech dobry Bóg pozwoli mu wierzyć w te kłamstwo.
   Bóg powinien je błogosławić
   Czarne serce zagryza wargi, gdy po raz kolejny zanurza się w nim ten mężczyzna, bez cienia litości, oplatając czułym głosem jego uszy, wchodząc do jego czaszki i mózgu tak...subtelnie. Jego ruchy stają się szybsze, bardziej żarłoczne. Głos nie jest pewien, czy chce być pożarty czy to tylko wizje spod czarnych powiek, które nachodzą go zbyt często, ale nie zawaha się, nie cofnie. Może nie potrafi...być może po prostu nie chce. Ciężko odkryć prawdę. Ta mroczna część jego jestestwa chwyta go boleśnie, podobnie jak dłonie kłamliwego mężczyzny, które wbijają się głęboko w skórę. Dlaczego wszystkiemu na tym świecie musi towarzyszyć ból?
   Zawsze tak pokorny, posłuszny, tak zastraszony. Tak łatwowierny, aż do bólu, aż nie do uwierzenia. Skóra trze o skórę w sposób, który dla wielu będzie wysoce niewłaściwy, ale dla kłamliwego mężczyzny i łagodnego głosu nie ma w tym nic złego. Czy aby na pewno? Pozory spływają czerwonymi strużkami po nogach, gęstymi od zawartych w nich nieścisłości. Delikatny dotyk przemienia się w kolejne smagnięcie paskiem po plecach, czerwień przyozdabia obtartą skórę. Głos jest cichy, prawie niesłyszalny, nie dociera do uszu kłamcy. Nie usłyszałby go nawet w najcichszym zakamarku ziemi. Jego uszy nigdy nie słyszą jego próśb, jedynym, który to robi, jest Bóg.
Milczenie z jego strony jest czymś niezwykle naturalnym.
   Modlitwy zazwyczaj trafiają w pustkę
   O jego pierś obija się talizman, który miał go chronić, który miał być ich wspólnym wyznacznikiem. Obija się boleśnie, wbijając ostre zakończenia w wąski i kościsty mostek. Obtarte do czerwoności łokcie i kolana pieką przy każdym ruchu po białym prześcieradle, przy każdym szarpnięciu tym wychudzonym ciałem, które powoli, powolutku, zalewa czerń. Coraz bardziej pochłania jego delikatne ciało, coraz bardziej go do siebie przyciąga zatapiając zęby w mięśniach, sprawiając, że ból każdego następnego pchnięcia staje się nienamacalny. Jego usta układają się do krzyku, jednak zamiast niego słuchać cichy, drżący jęk, ciche "Daddy", jakby jego głos nie potrafił już wydawać innych dźwięków.

   W jego żyłach zaczyna brakować krwi, jego dłonie, zaciśnięte na delikatnym materiale czernieją, kontrastując z pościelą. Czuje, jak zalewa go czerń, jak wypełnia go po brzegi. Kłamliwy mężczyzna opiera się o niego mocniej, szybko oddycha, krzywiąc się na poplamione prześcieradło przez krew, przez siebie i przez głos. A ten milczy, dusząc się we własnych płucach, utopionych w tej gęstej mazi, która powinna się z niego już wylewać, która spływa z jego serca gęstymi kroplami. Kłamliwy mężczyzna jednym szarpnięciem układa go na plecach, nie interesując się tym bólem, tym brakiem oddechu. Jego usta odnajdują te drugie, zimne i czarne, pogryzione i spierzchnięte.

   Gdyby tak umrzeć w tej chwili, czy Bóg by był na tyle łaskawy?

   Czy błogosławiłby tej biednej duszy?


   Głos zwija się w kłębek, we wszechobecnej czerni własnej duszy.

   Kłamliwy mężczyzna wstaje, poprawia krochmaloną koszulę.


   Drzwi zamykają się cicho, klamka                           

Bóg powinien nas przeklnąć
   niemal nie wydaje dźwięku.

        

1 komentarz:

  1. Bardzo mi się to co piszesz mam nadzieję że blog nie został porzucony

    OdpowiedzUsuń

Lydia Land of Grafic Credits: 1, 2