12 cze 2017

Your wings, my soul - memory (III)


   Wszystko wydarzyło się w przeciągu jednej sekundy, chociaż ten czas i chaos pozwoliłby na zburzenie i odbudowę świata. Kiedy tylko drzwi się za mną zamknęły i zostałem odcięty od przepływu świeżego powietrza, poczułem się tak, jakbym wstąpił prosto w cyklon. Cyklon zwany Jung Hoseok. Jego zapach wgryzał się głęboko w moją duszę, głęboko w jej wnętrze, docierając do samego centrum, do tego, czym byłem, do tej mistycznej istoty, którą okrywały mięśnie, skóra i kości. Ale dla niego, dla tego niepozornego chłopaka, nie było najmniejszego problemu przebić się przez moje ciało niczym strzała, która trafia w sam środek tarczy. Przebił się przez wszystkie moje bariery pod czujnym spojrzeniem Maruta, który nie kiwnął nawet palcem, by to powstrzymać, który nie wyrzekł nawet słowa, by mnie przygotować na to spotkanie. Rzucił mnie w paszczę dzikiego zwierzęcia, świadomy, co się stanie. Ledwo się powstrzymałem, by nie rzucić mu wściekłego spojrzenia. Mój temperament został skutecznie wygaszony, gdy mój wzrok ponownie powrócił na jego twarz. Wziąłem głęboki oddech, czując się tak, jakbym stracił grunt pod nogami...byłem wręcz odurzony pieśnią, która grała tylko dla naszej dwójki..chociaż podejrzewałem, że słyszę ją tylko ja. Jego dusza nawoływała mnie, słodko łudziła, przypominając tysiące imion, którymi była okryta przez wieki, przypominając moim ustom, jak powinienem je wymawiać, przypominając mojej skórze, gdzie używałem tych imion. Przed oczami stanęły mi obrazy mężczyzn i kobiet, ciał, które okrywały jego istotę od początków świata, od stworzenia człowieka z wolną wolą...z trudem przełknąłem ślinę, zastanawiając się, jak stąd uciec. Nie mogłem spędzić w tm miejscu ani chwili dłużej....w mojej pamięci odżyły zapomniane obrazy i dźwięki. Przypomniałem sobie ten senny głos, który koił mnie i leczył rany głęboko w sercu, powtarzając jedynie moje imię. Przypomniałem sobie uścisk palców staruszki na moim nadgarstku, słowa obietnicy o spotkaniu się w kolejnym wcieleniu. Śmiech małego chłopca, któremu pomagałem wejść na drzewo....ile roli przyjąłem dla tej jednej duszy...byłem ojcem, bratem, przyjacielem, kochankiem...akceptowałem każdą z przyznanych mi ról, odgrywając ją aż do dnia śmierci, by wyczekiwać na powrót, patrząc na odbicia Zwierciadeł... potężny uścisk w głowie przerwał mi tą falę wspomnień. Przyłożyłem dłoń do czoła, niemal w tej samej chwili, co J-Hope. Spojrzeliśmy na siebie, czując niemal przeskakujące iskry, ten prąd powietrza, który kazał nam się do siebie zbliżyć...pod bacznym spojrzeniem JungKooka, wyciągnąłem do niego rękę...nagły ból był tak silny, że momentalnie zgiąłem się w pół, a rany na plecach zaczęły palić do żywego...momentalnie poczułem uścisk ramion na swoich własnych.

- Ej, wszystko w porządku?! - znałem to przerażenie. Słyszałem je w Pompejach, na widok dymu. - JungKook, co jest?!

- To pewnie lot i jego choroba. - nerwowy ton pozwolił mi się skupić. Jaka choroba, Marut? O czym ty gadasz? - Połóżmy go na kanapie.

   Zostałem ułożony na brzuchu, plecy wydawały się wręcz gorejącą raną, do której ktoś wsypał sól. Oddech z trudem przemieszczał się przez płuca i z powrotem, dostarczając komórką, na pozór niezbędny do życia, tlen. Moja dusza zdawała się wyrywać z okuwającego ją ciała, jakby była skorumpowanym więźniem. Starałem się utrzymać ją spokojną, z dala od dławiącego zapachu jego osoby, który otaczał mnie niczym śmiertelny całun. Marzyłem i modliłem się o skrawek świeżego powietrza, które nie chciało przyjść. Śpiew w mojej głowie stawał się intensywniejszy, coraz więcej głosów mnie nawoływało, głosów z przeszłości, z nieśmiertelnych wspomnień. Pod powiekami igrało światło słońca z każdego zakątka świata. Zanim pogrążyłem się w mroku naszego przeznaczenia, zobaczyłem jeszcze jego oczy, któe były niczym kojący dotyk z dawnych lat.

~*~

- Zasnął. - JungKook wstał z kolan. Przez całe popołudnie siedział przy Upadłym, niczym troskliwa matka. - Zostawmy go, musi odpocząć. Chodźmy do kuchni, okej?

   Hoseok po raz ostatni spojrzał na chłopaka na kanapie i posłusznie ruszył za przyjacielem, wciąż słysząc w głowie to dziwne brzęczenie. Miał wrażenie, że we wnętrzu jego czaszki zamieszkał rój pszczół, który postanowił robić wycieczkę objazdową po jej owalu. Przed oczami znowu stanął mu ten moment, w którym wydawali się czuć to samo...i ten ogrom nadziei w oczach Taehyunga. Jakby czekał na najmniejszy sygnał, jakby od tego zależało jego życie....jak wyciągał do niego zapraszająco rękę. Chłopak potrząsnął głową, przekraczając próg kuchni. Nie...musiało mu się to tylko wydawać. Przecież takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach, prawda? Powtarzając to sobie niemal jak mantrę, wyjął z szafki pojemnik z lekami i wyłuskał z opakowania tabletkę przeciwbólową. Szybko ją połknął, bez popijania, natrafiając na czujne spojrzenie JungKooka.

- Boli cię głowa?

- Jakby szerszenie prowadziły w niej narady. - westchnął, odkładając pudełko na miejsce. - Powiesz mi, co to do cholery było? On często tak mniewa? Jeśli tak, to wiesz, wypadałoby bym wiedział, jakie leki bierze i tak dalej...bo jak mamy razem mieszkać to dobrze sobie...pomagać.

- Jestem w szoku! Przejąłeś się cudzym losem! - śmiech podobny do kryształów rozbił się od wykafelkowanych ścian. Chłopak rzucił mu takie spojrzenie, że ten szybko przestał się śmiać. - Dobra, przestań się tak krzywić. Widzisz, Taehyung nie tak dawno miał wypadek. Połamał niemal każdą kość, uszkodził mięśnie i narządy. Tylko cudem przeżył i tylko cud sprawił, że wyzdrowiał tak szybko. Niestety, takie wypadki nie pozostają bez echa. Lekarze uważają, że jego mózg nie zrozumiał, że ciało jest w pełni uzdrowione przez to błyskawiczne tempo i czasem zachowuje się tak, jakby nadal było uszkodzone.

- O stary....niezła jazda. - westchnął, jakby coś przygniotło mu pierś i dopiero teraz był w stanie wziąć pełny oddech. - To co on zrobił? Wpadł pod rozpędzoną ciężarówkę?

- Dokładnie. Autostrada, deszcz, mgła...stracił panowanie nad motorem. - szatyn przeczesał włosy palcami, opierając się o blat.

- Jesteś pewien, że nie powinniśmy wezwać pogotowia?

- Nienawidzi szpitali, podobnie jak ty. Spędził w nich wieki. Starczy na kilka żyć.

   Hoseok tylko zagwizdał. Nie chciał wiedzieć nic więcej. Przed oczami od razu stanął mu obraz tej nocy, w której został przywieziony na SOR. Czekał na swoją kolej, przeklinając zielony kolor opaski, gdy ratownicy wpadli z ciałem motocyklisty. Krew z ran tworzyła niemal natychmiast kałuże, gdy tylko zatrzymali się w jakimś miejscu. Niestety, chłopak miał tego pecha, że sala operacyjna była na przeciwko niego, więc przez krótką chwilę mógł spojrzeć prosto w oczy poszkodowanego. To jak wyglądał...jeszcze nigdy nie widział tyle krwi, tyle ran...kości wystające z połamanych kończyn, odłamki szkła wbite w skórę...ten nie miał tyle szczęścia co jego nowy współlokator. To zaskakujące, że nie ma żadnych widocznych blizn, pomyślał, siadajc na krzesełku. Właściwie, wcale nie wyglądał na kogoś, kto przeszedł jakikolwiek wypadek Raczej...jak model, który świeżo skończył sesję zdjęciową...chociaż to nie powinno go dziwić. Skoro był przyjacielem JungKooka, zapewne także macza palce w jakimś showbiznesie czy innym ścierwie, w którym najważniejsza jest twarz. Nie raz widział gdzieś na jakiejś reklamie młodszego, a na pytania, odnośnie tego, często słyszał tą samą odpowiedź - "zaczepił mnie taki jeden, poprosił, więc się zgodziłem". Po za tym, chłopak prawie zawsze chodził w markowych ubraniach. Na pierwszy rzut oka mógł określić, że ubrania Taehynga także wyszły od Gucciego. W końcu, w garderobie, którą dzielił z szatynem, nie jednokrotnie widział tę nazwę.
   Spojrzał ponad własnym ramieniem, na chłopaka śpiącego na kanapie. Jego wygląd faktycznie był ekstrawagancki, jednak nie przyciągał spojrzenia w taki sposób, jak jego fryzura...i oczy. Pod jego powiekami pozostał ten rażący, stalowy błękit, który wydawał się cholernie znajomy...im dłużej myślał o tym kolorze, o tym spojrzeniu, wracały do niego niezrozumiałe obrazy, od których rój pszczół w jego głowie wydawał coraz głośniejszy dźwięk. Czuł...zapach morza, tą słonawą woń, która drażniła nozdrza od zbyt długiego oddychania nią. Pod stopami rzęził widmowy piasek pustyni, skórę przypiekały wyobrażone promienie słońca w tak realny sposób...jego skórę otoczyły wysokie trawy w tropikalnym lesie, zapach dymu z kominów w fabrycznych dzielnicach, drewniane zabudowania chaty, zimne i obce cegły. Słyszał dźwięk rąbania drewna, delikatny śmiech, który rozpierał mu serce, delikatny dotyk na ramionach, czułe ramiona, zamykające się wokół jego talii podczas nocy, silnie prowadzące w tańcu. Oddech uwiązł mu w gardle, gdy głęboko w sobie poczuł delikatną pieszczotę, usta sunące wzdłuż kręgosłupa, jęk ukryty w nocnej ciszy, głęboko przed światem, pośrodku niczego, w miejscu postoju ich karawany...
   Obraz zaczął się przemieszczać, niszczyć i tworzyć jednocześnie, zmieniając barwy i kształty w rytm bicia jego serca, domagającego się więcej tlenu w komórkach. Czuł, że biegł, czuł łzy na policzkach, czuł ból, czuł, że nie zdąży, kłąb dymu unosił się coraz wyżej w niebo ze stosu, jego krzyk wypełnił jego uszy...

- ...HOSEOK!! - szarpnięcie było niczym przy bólu w piersi.

   Spojrzał na chłopaka, w jego oczach szalał strach. J-Hope powoli spojrzał na siebie - dłonie, zaciśnięte w pięści miały pobielone knykcie, a z wnętrza wypływały krople krwi od przecięcia skóry paznokciami. Ostrożnie wyprostował ręce, by młodszy od razu zaczął lać wodą utlenioną i zawiązywać bandażem ranne miejsca. Nagle jego własne ciało wydało się obcym. Co tu się, do cholery, stało?! Jeszcze chwilę temu patrzył na śpiącego chłopaka, a potem...to wszystko...miał wrażenie, że na te kilka minut jego głowa przestała należeć do niego.

- Muszę iść do szpitala...chyba całkiem tracę głowę. Ten upadek, teraz to...jakbym tracił grunt pod nogami.

   JungKook zrobił zbolałą minę. Dobrze wiedział, jak się czuł...widział to wielokrotnie. Zawsze obserwował z Razielem jego związek. Jego i Uriela. Zakazany, zbyt cielesny, zbyt...ludzki. Oglądali przez wieczność, jak do niego przychodził. Jak dbał o niego, gdy był dzieckiem, jak pozwalał mu dorastać. Jak trzymał go w ramionach, gdy wracały wspomnienia, jak pozwalał mu ukoić ból. Jak kochali się w długie, letnie noce, jak ogrzewali się ciepłem włansych ciał. Uriel nigdy nie patrzył na to, czy jego ukochana dusza odrodziła się jako kobieta czy mężczyzna. Kochał ją od dnia, w której umieścił ją w ludzkim naczyniu. Zawsze czekał na kolejny cykl, na jej powrót i trwał, od dnia urodzin do dnia śmierci. Wydawało się to takie okrutne i jednocześnie piękne...do czasu, aż ktoś powiedział o tym nieodpowiednim istotą.
   Chłopak podszedł do starszego i poklepał go pocieszająco po ramieniu. Wiedział, że to go nie uspokoi. Ani to, ani wizyta w szpitalu, która tylko wykaże, że z jego głową jest wszystko w porządku. Niemal przed oczami stanął mu obraz ten kupki żalu i ukrytego gniewu wenątrz chłodnego ciała.

- Zaczałeś nową kurację, to pewnie nic wielkiego. Odpocznij, usiądź, rozluźnij się...na pewno dobrze ci to zrobi. Może się trochę położysz? Zajmę się wami, będę pilnował ciebie, Taehyunga...i obudzę was na kolację, pogadamy razem, lepiej się poznacie. Tak będzie dobrze, racja? Zrobię ci herbaty, zdrzemniesz się i od razu będzie lepiej~

- ...um, w porządku. Może masz rację...może drzemka wystarczy. - westchnał, podnosząc się ze swojego miejsca. - W takim razie...idę się położyć. Ale jutro i tak opowiem o tym lekarzowi...tak na wszelki wypadek.

- Oczywiście, to całkowicie zrozumiałe. - JungKook poklepał go po plecach, zalewając wodą torebkę z herbatą.

   Razem ruszyli do pokoju. Młodszy przyglądał się chłopakowi, zastanawiając się, czy proces powrotu wspomnień już się zaczął czy to był jedynie efekt bliskości...z doświadczenia wiedział, że ten okres jest najgorszy - mieszający się czas w historii, obrazy, które wydają się obce, myśli, które nie pasują do siebie i wiedza, której nikt wcześniej go nie nauczył, jak języki czy gra na instrumentach. Widział to zdezorientowanie setki razy...a Hoseok już i tak dość wycierpiał. Choć to zabrzmi śmiesznie, czuł się tak, jakby nagle otrzymał rodzeństwo, o które przyszło mu dbać. Przywiązał się do niego...już dawno przestał traktować swoje zadanie jako przykry obowiązek, jak na początku. Teraz raczej była to przyjemna odskocznia od wszystkich problemów, jakie można mieć na tym padole.
   Postawił herbatę na szafce nocnej, dyskretnie dosypując niewielką ilość jasnego proszku. Ten lek był jedynym, o którym J-Hope nie wiedział. Na szczęście, nie kolidował w żaden sposób z innymi i pomagał mu zasnąć bez tarzania się w łóżku przez kilka godzin...to małe oszustwo uchodziło mu płazem od kilku lat i pomagało trzymać w dobrym zdrowiu jego ciało - jak każdy wie, sen to prawdziwe zdrowie. Nawet aniołowie są tego świadomi.
   Kiedy się upewnił, że kubek został opróżniony, wyszedł z pokoju, zamykając cicho za sobą drzwi. Chwilę później, gdy wszyscy już spali, zjeżdżał windą w dół, spiesząc się na spotkanie z Razielem. Musiał go powiadomić. Musiał mu powiedzieć o wszystkim, co tu zaszło. Chociaż był pewien, że on już o tym wiedział.

~*~

- Czy mogę zagrać pieśń o tobie?

- Nie jestem godzien, by śpiewać o mnie pieśni. - delikatnie przeczesał jej włosy.

- Pieśni wychwalają piękno. - smukłe palce przesunęły się po strunach liry, ułożonej na brzuchu- Mogłabym wychwalać twoje imię.

   Delikatnie się uśmiechnął, składając delikatny pocałunek na śniadej skórze, ukrytej w cieniu ogromnego drzewa. Pustynne słońce było w zenicie, prace zostały przerwane, by na jedną krótką chwilę ludzie mogli odpocząć. Wykorzystał ten moment, by ją zabrać daleko od ludzkiego gwaru, w ich sekretne miejsce. Tak mało czasu mieli dla siebie...dlatego starał się łapać każdą sekundę w tym życiu. Każdy wolny moment, by móc zatopić palce we włosach, posmakować ust, dotknąć skóry...tak bardzo kochał tę duszę, kochał każdą jej istotę. Nawet nie potrafił odpowiedzieć, które to już wcielenie...która to już miłość do pozornie obcej osoby, kóra i tak zawsze była mu bardziej znana, niż ktokolwiek w tym i jakimkolwiek innym świecie.
   Głaskał z czułością linię jej szczęki, krasę ramion, złożonych na lirze, której ciche nuty wydostawały się w parne powietrze. Poruszył delikatnie skrzydłami, poruszając masę żaru dla ochłody całego ciała, nie swojego. Mu nie przeszkadzała ani temperatura, ani pogoda...nie przy tej istocie. Nie przy niej, nie przy nim...niezależnie od płci, to zawsze była prawdziwa miłość. Zawsze. Od początku do końca, od stworzenia świata, od stworzenia człowieka.

- Wolę hymny, które piszesz na cześć innych istot. - musnął ustami płatek jej ucha. - Twój głos odbijający się od pałacowych ścian rozpieszcza uszy wszystkich, którzy cię usłyszą.

- Myślisz, że tylko królów i Boga można wychwalać? - spojrzała na niego kasztanowymi oczami, nakrapianymi malutkimi, złotymi plamkami- Że tylko piękno natury jest idealne do zagrania na lirze? Urielu, wydajesz się taki nieświadomy świata, chociaż pomagałeś go stworzyć.

   Jej usta odnalazły jego szybciej, niż się spodziewał. Objął ją delikatnie w pasie, przytrzymująć tak, by nie spadła z niskich gałęzi, na kórych stworzyli swój mały zakątek na obszernej Ziemi. Trąby z pobliskich meczetów nawoływały do południowej modlitwy, niewolnicy wracali do pracy na polu, pieląc między rosnącym roślinom chwasty, które trafiły na urodzajną ziemię, niesione przez wiatr. Ich czas się nieubłaganie kończył, pocałunek zmienił się w pospieszny, tęskny...oderwali się od siebie pospiesznie. Skupił spojrzenie niebieskich oczu na jej twarzy, jakby próbował zapamiętać wszystkie jej rysy, każdy znaczący element, by wypalić obraz w pamięci.

- Urielu...muszę już iść. - szepnęła w przestrzeń między nimi, gdy zamknął ją w ramie swoich rąk i skrzydeł- Musisz mnie uwolnić i zwrócić królowi, zanim go rozgniewamy.

- Jeszcze...jeszcze jeden pocałunek, proszę. - gdy, drżąca, spełniła jego prośbę, zabrał ręce z jej talii i jednym ruchem postawił ją na udeptanej w czerwonym piasku, ścieżce. - Żegnaj, Saro.

- Dlaczego mnie żegnasz? - jej śmiech mógłby z powodzeniem zastąpić grę jej liry czy fletów. - To nie będzie nasze ostatnie spotkanie. Jeszcze nie jeden raz się zobaczymy, Urielu. Jeszcze nie jeden raz mnie pocałujesz.

   Uśmiechnął się smutno, odprowadzając ją wzrokiem tak długo, aż nie zniknęła jej z oczu, zamieniając się w niewielki punkt na piaszczystej ziemi. Siedział jeszcze długo w tym miejscu, obserwując powolną drogę słońca na niebie i poruszając w charakterystyczy, nerwowy sposób skrzydłami. Tego dnia jego ukochana dusza otrzymała karę śmierci.


1 komentarz:

  1. Jak ja się cieszę że możemy znowu czytać Twoje opowiadania! Są cudowne, a to było wyjątkowo piękne. Ich wspomnienia nareszcie zaczynają przybierać na sile! Oby w końcu sobie przypomnieli. Czekam na kolejne!

    OdpowiedzUsuń

Lydia Land of Grafic Credits: 1, 2